O kolejnych dziejach Celbowa do roku 1789 niewiele wiadomo i trudno odszukać wiarygodne informacje, natomiast w tymże roku wieś weszła w posiadanie wojewody pomorskiego Ignacego Przebendowskiego jako dobra rycerskie o areale 66 włók. Przy czym można przyjąć, że owa włóka liczyła wówczas 17.955 hektara. Przed Przebendowskim dobra te były najprawdopodobniej w posiadaniu rodziny Sobieskich, a wcześniej Wejherów. W roku 1823 Celbowo nabył Johann Jacob Rodenacker
, właściciel browaru z Gdańska pochodzący z rodziny przybyłej w XVIII wieku z Turyngi.
Wikipedia.
W dziejach Celbowa najbardziej zajmującą jak i też tragiczną historią jest ta, która dotyczy ostatnich właścicieli majątku przed II WW oraz ich potomków. Fritz Rodenacker razem z małżonką Erną zamieszkiwali w pałacu i zajmowali parterową część budynku. Byli jedynymi, z rodu, domownikami. Ich córka Elisabeth razem z mężem Henrichem Petzoldt i dziećmi (czwórka synów) prowadzili pobliski majątek Celbówko.
Pałac w Celbowie na parterze posiadał cztery pokoje i jedną, dużą świetlicę. Kuchnia znajdowała się w piwnicy i połączona była z wyższym poziomem przy pomocy windy towarowej. Budynek był zelektryfikowany w okresie międzywojennym. Na pietrze wydzielono pokoje gościnne (5), natomiast służba mieszkała w piwnicy i stanowiły ją m.in. 3 gospodynie odpowiedzialne kolejno za kuchnię, pokoje oraz kurnik znajdujący się na tyłach domu. Dzisiejszy wygląd budynku zawdzięczamy remontowi przeprowadzonemu w 1972 roku - właśnie wtedy został otynkowany choć pozostawiono części narożne z uwidocznioną cegłą. Pierwotnie bowiem całość była nieotynkowana z celowo uwidocznioną cegłą. Pozostawiono również widoczne ceramiczne medaliony z wizualizacjami rolnictwa, plonów, rybołówstwa i myślistwa. W miejscu gdzie dzisiaj stoją metalowe maszty, znajdował się ukwiecony klomb zachwycający swoją różnorodnością, bogactwem kwiatów.
Na zakończenie jeden ciekawy wątek z wolneforumgdansk.pl gdzie można odszukać i zapoznać się z wieloma fascynującymi historiami z życia Rodenackerów oraz owa tragiczna historia jaka wydarzyła się w Celbowie przy końcu wojny. Dodam, że na powyższym forum wypowiada się również potomek rodu i jeden z uczestników znamiennych wydarzeń 1945 roku.
Przytaczam
w całości mój artykuł z "Zapisków Puckich":
Losy potomków rodziny
Rodenacker z Celbowa
Eines nahm ich mir an
diesem Abend vor:
Niemals wollte ich hassen
lernen, so wie diese Menschen es taten.
Immer trotz allem wollte
ich versuchen, über den Dingen zu stehen.
Elisabeth Paetzold
„Erlebnis in Polen”
Tego wieczora
postanowiłam:
Ja nigdy nie chcę się
nauczyć tak nienawidzić, jak ci ludzie to robili.
Zawsze pomimo wszystkiego
będę się starać zachować wewnętrzny spokój
Elisabeth Paetzold
„Przeżycie w Polsce”
Minęło już wiele
dziesięcioleci od czasów wojny, gdy rozstrzygały się losy narodów i gdy losy
jednostek czy rodzin zdawały się na tym tle nie mieć znaczenia. Okrucieństwo
nazistowskie zanegowało wszystkie normy, których do tej pory przestrzegano
nawet w czasie poprzednich wojen. To dawało też niestety legitymację do
nieludzkich zachowań w stosunku do Niemców tuż po wypędzeniu okupanta.
W
wyniku wojny wiele dzieci utraciło rodziców, nie tylko w wyniku śmierci ale
często poprzez zaplanowane uprowadzenie. Należy tu przede wszystkim wymienić
zabieranie polskich dzieci poprzez hitlerowską organizację Lebensborn w celu
ich germanizacji. Jest bardzo prawdopodobne, że wiele dzieci wtedy bezprawnie
uprowadzonych do dzisiaj nic nie wie o swoim pochodzeniu.
Los
naszej rodziny nie jest tak tragiczny jak los wielu innych rodzin dotkniętych
wojną. Ale jest to los szczególny. W wyniku tych wydarzeń z końca wojny rodzina
nasza została podzielona między Polską i Niemcami. W ten sposób, że rodzeni
bracia znaleźli się po przeciwnych stronach granicy a później w procesie
odnajdywania się zostali zmuszeni do zmiany swoich poglądów i pewnych
narzuconych schematów myślowych.
Nasi
rodzice Elisabeth (jedyna córka Fritza i Erny Rodenacker właścicieli majątku w
Celbowie) i Heinrich Paetzold mieszkali od momentu ślubu w 1937 roku w Celbówku
koło Pucka (wtedy Pucka Syberia albo Heinrichshof). Mieli oni czterech synów.
Klaus przyszedł na świat w roku 1938, Wolf w 1940, Fritz (teraz Staś) w 1942 a
w 1944 roku ja, Rainer (teraz Jerzy). Pomimo wojny życie rodzinne przebiegało
spokojnie. Ojciec był zarządcą na folwarku w Celbowie, który należał do jego
teścia Fritza Rodenackera. To go chroniło przez pewien czas przed służbą
wojskową. Dopiero w roku 1943 został powołany i od tego czasu rzadko bywał w
domu. Nasi dziadkowie Fritz i Erna Rodenacker mieszkali w pałacu w Celbowie.
Boże
Narodzenie 1944 obchodzono jeszcze jak zwykle. Ale już wkrótce zaczęło do
Celbowa przybywać coraz więcej uciekinierów z Prus Wschodnich. Opowiadali oni o
okrucieństwie żołnierzy sowieckich i o tym co przeżyli w czasie ucieczki:
chaos, srogą zimę, naloty myśliwców, śmierć osób bliskich. Wśród ofiar było
szczególnie dużo dzieci.
Przyjaciele
rodziny radzili naszej matce, żeby jak najszybciej wzięła synów i uciekła na
Zachód. Ale jej ojciec uważał, że ucieczka jest bardziej niebezpieczna niż
pozostanie w Celbowie, szczególnie dla dzieci. Miał on o tyle rację, że zima
tego roku była niezwykle ostra, środki komunikacji w dużej części były
zniszczone a naloty nie oszczędzały ludności cywilnej. Po długich i gwałtownych
dyskusjach, wbrew jej przekonaniu, podporządkowała się częściowo woli ojca.
Postanowiono, że pojedzie z dwojgiem starszych synów, a dwóch młodszych
zabierze później.
W
połowie lutego 1945 udało jej się zdobyć miejsce na ciężarówce Wehrmachtu,
która jechała za Odrę, stamtąd trzeba było dalej podróżować koleją. Ze względu
na naloty pociągi jeździły tylko nocą. Dni trzeba było spędzać na dworcach albo
w piwnicach. W ciągu dwóch tygodni matka z siedmioletnim Klausem i pięcioletnim
Wolfem dotarła za Łabę. Trzyletni Fritz i ja w wieku 9 miesięcy pozostaliśmy w
Celbowie pod opieką dziadków.
Mniej
więcej w tym samym czasie nasz ojciec Heinrich Paetzold został ujęty i
rozstrzelany w pobliżu Mostaru przez serbskich partyzantów. Wiadomość o tym nie
dotarła jednak wtedy do naszej matki. Dopiero wiele lat po wojnie odnalazła
byłych żołnierzy z tej samej jednostki, którzy potwierdzili jego śmierć.
Mama
pozostawiła Klausa i Wolfa nad Łabą pod opieką przyjaciółki i nie zważając na
działania wojenne udała się w drogę powrotną do Celbowa. Środki transportu w
kierunku z zachodu na wschód prawie nie działały i całymi dniami duże odcinki
trasy musiała pokonywać pieszo. Dotarła tylko do Świnoujścia. Jednak już było
za późno by dotrzeć do Pucka i nas uratować. 5 Marca wojska sowieckie osiągnęły
wybrzeże Bałtyku, zamykając Gdańsk i Kaszuby w kotle. Droga lądowa była
odcięta. Próba dostania się do Pucka drogą morską była też niemożliwa. 12 marca
była świadkiem nalotu bombowców amerykańskich na Świnoujskie i zniszczenia
wszystkich statków w porcie. Podczas tego nalotu zginęło co najmniej 4000 osób.
W porcie dowiedziała się, że Rosjanie zajęli już okolice Pucka. Teraz
zrozumiała, że musi wrócić do Klausa i Wolfa i czekać na zakończenie wojny.
Dzieliła
wtedy los wielu ludzi, którzy przybyli ze Wschodu i nie wiedzieli gdzie są
członkowie ich rodzin. Oczekiwała na transporty kolejowe z uchodźcami ze
wschodu mając nadzieję spotkać kogoś, kto mógłby jej przynieść jakąś wiadomość.
Dopiero jesienią 1945 spotkała znajomą z Pucka, która opowiedziała co się
wydarzyło w Celbowie podczas jej nieobecności.
Rosjanie
wkroczyli do Celbowa 12 marca, pałac splądrowali a naszych dziadków wypędzili z
domu. Dziadkowie zostali bez dachu nad głową i błąkali się po okolicy śpiąc w
stodołach. Mój brat Fritz i ja pozostaliśmy w tym czasie pod opieką kaszubskich
rodzin z Celbowa.
Na
początku maja dziadkowie zostali umieszczeni w domu starców w Pucku, który
także służył jako punkt zbiorczy dla Niemców oczekujących na wysiedlenie. Dom
ten był zdewastowany przez żołnierzy rosyjskich i kompletnie przepełniony.
Znajdowali się tam nie tylko mieszkańcy Pucka i okolic ale też uciekinierzy z
Prus Wschodnich. Wielu mieszkańców było w stanie skrajnego wyczerpania. Wielu z
nich umierało. Nasi kaszubscy opiekunowie, zapewne obawiając się zbyt długo
przechowywać niemieckie dzieci, przyprowadzili nas do domu starców do dziadków.
Dziadkowie opiekowali się nami pomimo katastrofalnych warunków higienicznych.
W
końcu maja przyjechali samochodem z Sopotu pracownicy Ośrodka Opieki Społecznej
i nie zważając na protesty dziadków i rozpaczliwy płacz trzyletniego Fritza
wydarli nas im przemocą. Potem zawieźli nas do Sopotu i umieścili w domu
dziecka na ulicy Czerwonej Armii.
Nasza
babcia zmarła w domu starców prawdopodobnie w lipcu 1945 w wyniku skrajnego
wycieńczenia i choroby, dziadek został aresztowany przez sowieckie GPU i
wywieziony w nieznanym kierunku. Po latach okazało się, że zmarł on z
wycieńczenia w październiku 1945 w sowieckim obozie Fünfeichen leżącym w
Niemczech w sowieckiej strefie okupacyjnej.
Po
wysłuchaniu tych wieści mama postanowiła pojechać do Polski, żeby nas odzyskać,
chociaż dobrze wiedziała, że może za to zapłacić życiem. Najpierw udała się w
drogę do Berlina, żeby uzyskać zezwolenie na przekroczenie granicy polskiej. W
tym celu musiała nocą nielegalnie idąc bezdrożami przedostać się do strefy
sowieckiej. W Berlinie, zarówno w sowieckiej komendanturze jak i w Polskiej
Misji Wojskowej, została jej prośba załatwiona odmownie. Polski urzędnik
poinformował ją sucho, że wszystkie osierocone dzieci niemieckie są wysyłane
transportami do Niemiec. Nie uwierzyła w jego słowa. I miała rację, bo w tym
momencie byliśmy już dziećmi polskimi. W domu dziecka dano nam nowe przypadkowe
polskie imiona, nazwiska i daty urodzenia Fritz nazywał się teraz Stanisław
Mirski (Staś) a mnie dano nazwisko Bogusław Turski (Boguś).
W
lipcu 1945 roku zostałem zabrany z domu dziecka przez bezdzietne małżeństwo
mieszkające w Gdańsku-Wrzeszczu. Postarali się oni o „prawdziwą” metrykę
urodzenia. W sytuacji powojennej nie było to trudne. Od tego momentu nazywałem
się Jerzy Chojnacki. Fritzem zaopiekowała się kierowniczka domu dziecka i
wzięła go do swojego mieszkania.
Ponieważ
uzyskanie zezwolenia na podróż do Polski było niemożliwe, mama postanowiła
jechać nielegalnie. W listopadzie 1945 spakowała plecak, pałatkę i koc i
ruszyła w drogę. Przedtem napisała listy pożegnalne do przyjaciół i krewnych.
Do dzisiaj jest zachowany list pożegnalny do jej męża, o którego śmierci wtedy
jeszcze nie wiedziała. W liście tym próbuje wyjaśnić mu, dlaczego zabrała wtedy
tylko dwóch synów i pisze, że jest gotowa zapłacić własnym życiem za tą
decyzję.
Wieczorem
na dworcu Berlin-Lichtenberg wsiadła do pociągu wiozącego polskich repatriantów
i sowieckich żołnierzy w kierunku granicy. Musiała przezwyciężyć strach przed
tym nieznanym co ją oczekiwało. Musiała też przezwyciężyć własne przekonania,
po raz pierwszy w jej życiu świadomie łamała obowiązujące prawo.
O
pierwszej w nocy pociąg osiągnął stację graniczną Kostrzyń nad Odrą. Żeby
uniknąć kontroli granicznej, wysiadła z wagonu z przeciwnej strony niż peron i
ukryła się w zaroślach. Tuż przed odjazdem wskoczyła z powrotem. Na szczęście
jej współpasażerowie nie zwrócili uwagi na jej zachowanie. Dalej jechała już
bez biletu i bez zezwolenia. Musiała starać się unikać rozmów z innymi
pasażerami, bo mówiła przecież bardzo słabo po polsku. Tak udało się jej
dojechać do Poznania. Dworzec był pełen żołnierzy sowieckich. Z obawy przed
kontrolą opuściła teren dworca przez dziurę w płocie. Był już wieczór i padał
deszcz. Na szczęście dwie Polki, które zapytała o drogę, miały zrozumienie dla
matki szukającej swoich dzieci. Zaproponowały nocleg, a następnego dnia pomogły
jej kupić bilet do Gdańska.
Z
rozmów współpasażerów w pociągu dowiedziała się, że w Gdańsku wysiadających
podróżnych oczekuje kontrola. Pojechała zatem dalej w kierunku Gdyni. Po
opuszczeniu dworca w Oliwie pociąg został zatrzymany z powodu małej awarii.
Korzystając z tej okazji wyskoczyła na tory i poszła do miasta. W Oliwie
przenocowała w jakimś wejściu do piwnicy zawinięta w pałatkę. Rano następnego
dnia poszła piechotą do Sopotu. Z bijącym sercem znalazła dom dziecka na ulicy
Czerwonej Armii. Starsza kobieta, która jej otworzyła twierdziła, że nie zna
żadnego Fritza ani Rainera Paetzold. Wszystkie niemieckie dzieci zostały
wysłane z transportami do Niemiec. Punkt zbiorczy jest na Oruni. Tam można
sprawdzić listy z nazwiskami.
W
innych domach dziecka otrzymała podobną odpowiedź. Oczywiście pytała też na
Oruni. Naszych nazwisk nie znalazła na liście.
W tym
czasie miała w Gdańsku jeszcze paru znajomych, u których mogła mieszkać i
dostać coś do jedzenia. Jednak czas naglił, bo ciągle coraz więcej Niemców
wysyłano transportami na Zachód.
Poprzez
znajomych z Pucka dostała jeszcze raz potwierdzenie, że dzieci zostały
zawiezione do domu dziecka w Sopocie. Udała się tam po raz drugi, tym razem z
osobą, która potrafiła tłumaczyć. Teraz pokazała też zdjęcie Fritza. Siostry
prowadzące dom dziecka nie rozpoznały go. Nagle w korytarzu pojawiła się
przypadkowo młoda dziewczyna, prawdopodobnie pomoc kuchenna. Poprosiła żeby jej
pokazać to zdjęcie, bo pracuje tu już od początku. Rozpoznała od razu mojego
brata i powiedziała, że obaj chłopcy tu byli, ale już zostali oddani obcym
ludziom na wychowanie. Nikt w domu dziecka nie znał nazwisk rodzin
opiekuńczych. Nie było też żadnych list z nazwiskami dzieci. Godzinę później
matka próbowała jeszcze raz rozmawiać z tą samą osobą, ale tym razem siostry były
bardzo nieprzychylne i nie pozwoliły jej spotkać się z tą dziewczyną. Wtedy
pojęła, że pyta o sprawy niewygodne. W momencie gdy chciała opuścić dom
dziecka, jeden z chłopców spojrzał na zdjęcie i powiedział: „to jest Staś, on
jest teraz u naszej byłej kierowniczki, panny Jadwigi Łoskiewicz, ulica Stalina
752”. On potwierdził też, że ja w lipcu zostałem zabrany przez obcych ludzi.
Matka
udała się natychmiast pod wskazany adres. Nikt nie odpowiadał na pukanie, ale
drzwi były uchylone. Ostrożnie weszła do mieszkania i zobaczyła Fritza
siedzącego przy stole kuchennym. Po 9 miesiącach nie mówił on już prawie wcale
po niemiecku. Matkę jednak rozpoznał, przytulił się do niej i zawołał „Mutti”.
Teraz już była pewna, że odnalazła swego syna i że go zabierze ze sobą.
Opiekunka Fritza twierdziła, że musi go oddać rodzonej matce, nawet jeśli ona
jest Niemką.
Wydanie
dziecka, które było pod opieką państwa, było możliwe tylko za zezwoleniem
Ośrodka Opieki Społecznej. W urzędzie tym potraktowano matkę, jako Niemkę, z
nienawiścią. Dla nich było od razu jasne, że przybyła do Polski w sposób
nielegalny. Przekazali ją milicji. UB w Sopocie trzymało ją do wieczora, ale
wieczorem po krótkim przesłuchaniu została wypuszczona.
Według
rozporządzenia Ośrodka Opieki Społecznej Fritz musiał natychmiast opuścić
mieszkanie jego opiekunki i wrócić do domu dziecka. To oznaczało ponowną utratę
kontaktu z osobami bliskimi dla niego. Siostry prowadzące dom dziecka zabroniły
także mamie odwiedzać Fritza, rzekomo bojąc się uprowadzenia. Warunkiem wydania
dziecka było zapłacenie sumy 8000 zł jako zwrot kosztów utrzymania i
przedstawienie dwóch świadków, którzy mieli potwierdzić jego tożsamość.
Pieniądze
z trudem zdobyła, udało się je dostać od znajomych Niemców, którzy mieli
opuścili Polskę najbliższymi transportami. Natomiast jako świadków przedstawiła
dwie kobiety, które były zatrudnione w majątku w Celbowie, dobrze ją znały i
chętnie udzieliły pomocy. Bez problemów rozpoznały one Fritza spośród innych
dzieci. Prokurator w Sopocie przyznał Fritza matce. Żeby go zabrać z domu
dziecka musiała jeszcze przedstawić metrykę urodzenia, której oczywiście nie
miała przy sobie. Znowu pomogli jej ludzie z majątku i załatwili wystawienie
metryki w Urzędzie Stanu Cywilnego w Pucku. 2 grudnia 1945 zezwolono jej
odebrać syna. Nie miała jednak gdzie się z nim zatrzymać a wiedząc, że Jadwiga
Łoskiewicz kocha Fritza, poprosiła ją o kwaterę do czasu odejścia transportu.
Te parę dni, które pozostały chciała poświęcić na szukanie mnie. Szukała w
zapiskach kościelnych przypuszczając, że zostałem ochrzczony w kościele
katolickim. Trafiła na pewien ślad, ale nagle stało się coś, co zmieniło całą
sytuację.
Rano 5
grudnia Jadwiga Łoskiewicz twierdziła, że czuje się chora i poprosiła matkę,
żeby tym razem ona kupiła mleko. W momencie gdy wracała z pełną bańką, przed
wejściem do domu została zatrzymana przez ubeka w cywilu. Najpierw zaprowadził
ją na komendę milicji w Sopocie, ale tam nikt nie chciał przejąć tej sprawy.
Zatrzymanym samochodem zawiózł ją do komisariatu we Wrzeszczu na rogu
Partyzantów i Grunwaldzkiej. Jako powód zatrzymania podał, że w 1939 roku
został on rzekomo pobity przez naszego ojca. W tym komisariacie zatrzymano
matkę tylko na jedną noc. Następnego dnia odtransportowano ją pod eskortą
milicji do siedziby UB na ulicy Nowe Ogrody w Gdańsku. Tutaj została zamknięta
w pomieszczeniu, w którym uwięzionych było około 100 osób, mężczyzn i kobiet; w
piwnicy bez okien i wentylacji. To był 6 grudzień 1945, jej 36. urodziny.
Oczekiwało ją tutaj osiem najgorszych dni jej życia, jak sama później
stwierdziła. Więźniowie i strażnicy byli agresywni. Bicie i szykany były na
porządku dziennym. Najgorsze incydenty zdarzały się w ciągu nocy, spanie było
prawie niemożliwe.
Po 7
dniach została przesłuchana przez młodego porucznika UB. Pomimo słabej
znajomości języka polskiego udało jej się zrozumieć, że podsunięty przez
oficera protokół zawiera fałszywe wypowiedzi, umieszczone tam w celu uzyskania
wyroku skazującego. Odmówiła podpisania tego dokumentu. Następnego dnia, 13
grudnia, została przeniesiona do aresztu śledczego na ulicy Bogusławskiego. Tym
razem została zamknięta w pojedynczej celi, bez ogrzewania i z wybitym oknem.
Przebywała tam do stycznia 1946. Następnym etapem było więzienie na ulicy
Kurkowej. Tutaj były lepsze warunki higieniczne i bardziej uregulowany tryb
życia. Męczyła ją przede wszystkim niepewność co do jej dalszego losu. Nadal
musiała znosić szykany strażniczek, ale bicie było zabronione. Głównym niedostatkiem
było jednostronne wyżywienie powodujące szkorbut i inne dolegliwości.
W
lutym 1946 została przesłuchana przez prawnika z Warszawy, który nie znalazł w
aktach powodu zatrzymania i obiecał coś zrobić w jej sprawie. Pomimo tego
dopiero 17 lipca 1946 roku została wypuszczona na wolność, bez pieniędzy, w
zimowym ubraniu. Później dowiedziała się, że podczas jej pobytu w więzieniu
pytano ludzi na folwarku w Celbowie, jak się ona i jej mąż zachowywali podczas
wojny. To śledztwo nie dało widocznie żadnych podstaw do dalszego zatrzymywania
jej w areszcie.
Piechotą
udała się z Gdańska do Sopotu. Siłę czerpała z nadziei, że wkrótce zobaczy
swego syna Fritza. Można sobie wyobrazić jej rozczarowanie i rozpacz gdy
stwierdziła, że w mieszkaniu na ulicy Stalina mieszkają już inni ludzie. Według
nich Fritz zachorował na płuca i musiał wyjechać razem z opiekunką w góry, żeby
zmienić klimat. Nowego adresu nie znali. Dalsze poszukiwania w urzędzie
meldunkowym wykazały, że opiekunka Fritza nie wymeldowała się. To znaczyło też,
że nie pozostawiła tam nowego adresu.
Matka
czuła się wtedy całkowicie bezsilna. Wiedziała, że jest „tylko” pogardzaną
Niemką. Przypomniała sobie jak opiekunka Fritza powiedziała jej, że uważa
wszystkich Niemców za zwierzęta i że dla niego byłoby najlepszym rozwiązaniem
pozostać w Polsce, bo matka wychowa go na pewno na nazistę. Także pracownicy
Ośrodka Opieki Społecznej starali się robić wszystko, żeby nie odzyskała
dzieci. Wiedziała też, że w czasie pobytu w więzieniu w prasie gdańskiej ukazał
się artykuł szkalujący jej ojca Fritza Rodenackera. Artykuł pełen
bezpodstawnych oskarżeń i kłamstw.
Notabene,
podobne oskarżenia przeciwko niemu są do dziś powtarzane w niektórych polskich
publikacjach.
Teraz
matka musiała podjąć decyzję, czy pozostać w Polsce i dalej szukać dzieci,
nawet jeśli miałaby być ponownie aresztowana, czy też z następnym transportem
wrócić do Klausa i Wolfa do Niemiec. Znajomi, u których tymczasowo mieszkała,
byli zdania, że powrót do Niemiec jest najrozsądniejszy. Także listy z Niemiec
budziły w niej tęsknotę za tak dawno nie widzianymi synami. Pomimo to
zdecydowała się na pozostanie. Jej sytuacja była bardzo niewygodna. Nigdzie nie
mogła się zameldować, bo natychmiast zostałaby wysiedlona. Także z noclegiem
były kłopoty. Co parę dni zmieniała miejsce pobytu, aby nie nadużywać
cierpliwości swoich gospodarzy, którzy też mieli dosyć własnych kłopotów.
Pieniądze, które dostała od znajomej odjeżdżającej transportem, nie wystarczyły
na długo. Na szczęście udało się jej znaleźć zatrudnienie jako pomoc domowa w
rodzinie polskiego prawnika. Pracodawca dowiedziawszy się o jej losach, pomógł
znaleźć adwokatkę, która chętnie zajęła się sprawą szukania dzieci. Z jej
udziałem poszukiwanie Fritza zostało przejęte przez prokuraturę w Gdańsku.
Prokuratur polecił też milicji w Sopocie, żeby szukać Rainera (czyli mnie). Już
dwa dni później zaprowadził ją, tym razem uprzejmy, milicjant do rodziny, która
opiekowała się chłopcem o nieznanym pochodzeniu. Przypadkowo był to ten sam
adres, który ona znalazła tuż przed aresztowaniem niecały rok temu. Chłopiec,
którego tam znalazła miał około 2,5 roku. Mnie widziała po raz ostatni gdy
miałem 9 miesięcy. Pomimo tego od razu była przekonana, że znalazła swego
najmłodszego syna. Być może tak bardzo chciała, żeby to było prawdą. Rodzina, w
której go znalazła, nie robiła dobrego wrażenia. Mały Karol potrafił już palić
papierosy i pić wódkę.
Matka
znowu pojechała do Celbowa żeby postarać się o świadków. Trzy kobiety, byłe
zatrudnione z folwarku, chętnie pojechały z nią do Sopotu. Widząc Karola nie
miały ani chwili wątpliwości, że to Rainer. Tak też zeznały obecnemu przy tym
milicjantowi. Adwokatka wystąpiła teraz z wnioskiem do sądu o oddanie dziecka
matce.
W tym
samym czasie matka została ostrzeżona, że jest poszukiwana przez milicję w
Sopocie, prawdopodobnie na wskutek donosu pracowników Ośrodka Opieki
Społecznej. Ukryła się we Wrzeszczu, gdzie znowu udało jej się znaleźć
zatrudnienie w rodzinie innego polskiego adwokata. Przy jego współudziale i
przy pomocy adwokatki z Sopotu doszło w końcu do procesu 12 marca 1947. Już dwa
dni przed procesem opiekunka małego Karola oddała go dobrowolnie kasując
3000zł. Proces przebiegł bez kłopotu. Czterech świadków potwierdziło że
rozpoznają w Karolu Rainera i sąd przyznał go matce. Rainer był tak zaniedbany,
zawszony, zarażony świerzbem, że nie mogła go zabrać do mieszkania pracodawców,
którzy mieli małe dziecko. Woźnica z Celbowa, który też był świadkiem w sądzie,
zabrał go ze sobą. W Celbowie zajęła się Rainerem jego córka.
8 Maja
1947 mama została nagle zabrana przez milicję w celu wysiedlenia. Obawiała się,
że wysiedlą ją bez Rainera, który w tym czasie był jeszcze w Celbowie. Na
szczęście jej szef zadzwonił do zarządcy Celbowa i Rainer został dostarczony
następnego dnia do obozu dla wysiedleńców. To był tak zwany Narvik-Lager w
Gdańsku. Warunki pobytu tam były niewiele lepsze niż w więzieniu. Pomimo tego
poprosiła o przedłużenie pobytu. Miała ciągle jeszcze nadzieję, że prokuratura
znajdzie Fritza. Niestety, nie otrzymała żadnej wiadomości o nim. Musiała więc
17 lipca 1947 opuścić Polskę ostatnim transportem idącym na Zachód.
Klaus
i Wolf znajdowali się w tym czasie na południu Niemiec, w pobliżu Jeziora
Bodeńskiego. Jedna z kuzynek naszej babki Erny Rodenacker była nauczycielką w
słynnej prywatnej szkole mieszczącej się w Zamku Salem. Postarała się ona o to,
żeby obaj zostali przyjęci do tej szkoły i umieszczeni w internacie. Tam mama
odnalazła ich po powrocie z Polski. Po prawie dwóch latach rozłąki byli znowu
razem. Klaus i Wolf prawie już zapomnieli jak ich mama wygląda. Wydała im się
obca. Była przecież zmieniona przez to co przeżyła. Rainer został szybko
zintegrowany, chociaż początkowo mówił tylko po polsku. Klaus i Wolf będąc w
wieku 7 i 5 lat przeżyli dwa lata bez mamy pod opieką dalekiej rodziny w obcym
otoczeniu, byli bardzo samotni i zagubieni, był to bardzo trudny okres w ich
życiu.
Pomimo
pomocy rodziny i bezpłatnego miejsca w szkole, warunki finansowe rodziny były
bardzo ciężkie. Matka utraciła nie tylko męża i rodziców ale też cały majątek.
Otrzymywała wtedy skromną rentę, która nie wystarczała na wyżywienie dzieci.
Dorabiała zbierając w lesie maliny i zioła na sprzedaż. Później też żyła bardzo
skromnie, renta którą otrzymała po mężu była niska i aby mieć trochę więcej
pieniędzy opiekowała się małymi dziećmi. Jednak jej główną troską było
odnalezienie Fritza. Nie miała przecież wtedy wątpliwości, że Rainer jest jej
prawdziwym synem. Poszukiwała Fritza za pośrednictwem Czerwonego Krzyża i przy
pomocy polskiego adwokata mieszkającego w Poznaniu. Przez lata nie udało jej
się znaleźć żadnego śladu.
W tym
czasie Fritz, teraz Staś mieszkał razem z opiekunką w Józefowie koło Otwocka.
Zarówno on jak i jego opiekunka mieli zmienione nazwiska. Staś miał polską
metrykę urodzenia z inną datą i miejscem urodzenia. Znalezienie ich nie było
łatwe.
Ja
(czyli prawdziwy Rainer) żyłem w tym czasie w Gdańsku-Wrzeszczu pod nazwiskiem
Jerzy Chojnacki. Także moje pozostałe dane personalne były całkowicie
zmienione. Zarówno Staś jak i ja nie wiedzieliśmy nic o naszym pochodzeniu.
Byliśmy przekonani, że nasze opiekunki są naszymi matkami. One utrzymywały
stały kontakt miedzy sobą. Ja wiedziałem, że w Józefowie żyje syn znajomych,
który nazywa się Staś, ale nie znałem go i nie miałem pojęcia, że jest on moim
bratem.
Obaj
byliśmy wychowani w antyniemieckim duchu, jak zresztą wszyscy w tym czasie.
Rany z czasu okupacji były jeszcze świeże a straszak niemiecki był zawsze
wygodnym narzędziem polityki populistycznej. Rodzina, w której Staś się
wychowywał, była w czasie okupacji aktywna w konspiracji związanej z AK i
poniosła też ofiary w czasie powstania warszawskiego. Także ja byłem ciągle
konfrontowany z opowiadaniami o zbrodniach niemieckich w czasie wojny.
Adwokat
z Poznania szukał Stasia za pośrednictwem prokuratury i milicji. Nie przynosiło
to żadnych wyników. Przypuszczając, że jego starania są sabotowane, zwrócił on
się w roku 1955 ze skargą do Rady Państwa. Nagle potoczyło się wszystko innym
trybem, ale nie tak jak on się tego spodziewał. Milicja odnalazła właściwy
adres i nagle stała się nadgorliwa. Zamiast zawiadomić adwokata, aresztowali
opiekunkę Stasia i razem z nim, pod milicyjną eskortą zawieźli ich do Sopotu.
Tam została ona umieszczona w areszcie a Staś w izbie zatrzymań dla nieletnich.
W takich warunkach 13 letni Staś dowiedział się od milicjantów, że osoba, którą
uważał za swoją matkę, nie jest jego matką i że on jest Niemcem. To wydarzenie
nie nastawiło go pozytywnie do jego prawdziwej matki. W ciągu następnych lat
wszystkie próby nawiązania kontaktu przez matkę czy innych członków rodziny
natrafiały na jego opór.
Ja, w
tym czasie mieszkałem z moimi polskimi rodzicami, którzy obdarzali mnie
miłością i starali się spełniać wszystkie moje potrzeby. Niestety jako
małżeństwo nie żyli w zgodzie. Dlatego też moja polska matka któregoś dnia, w
tajemnicy przed ojcem powiedziała mi, że nie jestem ich dzieckiem i że jestem
Niemcem i że, naprawdę nazywam się Rainer Paetzold. Miałem wtedy 15 lat. Nie
wiem co minie bardziej poruszyło, prawda o moich rodzicach czy to że jestem
Niemcem. Powiedziała mi ona, że postanowiła mnie oddać prawdziwej matce, bo w
takiej skłóconej rodzinie nie mogę być szczęśliwy. Nie chciałem tego, uważałem
ich za moich rodziców i nie chciałem być Niemcem. Najchętniej zapomniałbym o
tym wszystkim. W końcu jednak uległem jej namowom. To było na początku
listopada 1959 roku. Taksówką wynajętą w Gdyni pojechaliśmy do Pucka. Tam
odwiedziliśmy panią Klarę Szarmach, która jak się okazało znała moich rodziców.
Do dzisiaj jest zagadką skąd moja polska matka wiedziała do kogo się udać. Pani
Szarmach od razu rozpoznała, że jestem synem Paetzoldów. Dla potwierdzenia
mojej tożsamości zaproponowała żebyśmy razem pojechali do Celbowa. Zaprowadziła
nas do domu rodziny Kunath, byłego woźnicy Fritza Rodenackera. Pani Szarmach
wskazała na mnie i spytała „Kto to jest?”. „To jest Paetzold” odpowiedział pan
Kunath bez zastanowienia. Tak samo moja była niania Johanna Rohraff rozpoznała
mnie natychmiast.
Moja
polska matka wysłała poprzez panią Szarmach list do matki w Niemczech, w którym
napisała, że ma jej syna i chce go jej oddać. Teraz dopiero nasza matka
dowiedziała się, że wtedy w 1947 roku pomyliła się i wzięła nie swoje dziecko.
Także Rainer przy tej okazji dowiedział się, że nie jest rodzonym synem. Ten
fakt nie zmienił jednak stosunku mamy do Rainera. Traktowała go dalej jak
własnego syna.
Parę
tygodni po moim pojawieniu się w Celbowie, przyjechała do Polski daleka krewna
z Niemiec, żeby nawiązać pierwszy kontakt. W czasie tej wizyty moja polska
matka zmieniła jednak zdanie i nie chciała mnie już oddać. Kontakt został
zerwany w dramatycznych okolicznościach. Taki obrót spraw w końcu mnie
zadowalał, ponieważ nigdy nie byłem w pełni przekonany, że chcę jechać do
Niemiec. W ciągu następnych lat, podobnie jak Staś, odmawiałem wszystkich
kontaktów z moją niemiecką rodziną. Polska matka przedstawiała mi moją
niemiecką matkę w sposób negatywny. Twierdziła ona na przykład, że matka
zabrała wtedy tylko dwóch synów, bo miała zbyt dużo bagażu z kosztownościami,
które były dla niej ważniejsze od dzieci. Wtedy też nic nie wiedziałem o tym co
mama przeżyła szukając nas tuż po wojnie.
W
wyniku tego, że moja polska matka podjęła kontakt z rodziną w Niemczech, urwały
się kontakty pomiędzy nią i opiekunką Stasia. W pewnym sensie moja polska matka
„zdradziła wspólną tajemnicę”. Nie mieliśmy od tego czasu żadnych wiadomości od
nich. Ja wprawdzie już wiedziałem, że mam brata w Józefowie, ale nie
odwiedzałem go, bo sytuacja była niejasna. Czułem też się współwinny, że taka
sytuacja powstała. Przede wszystkim starałem się chyba zapomnieć o wszystkim co
miało jakiś związek z tym tematem. Chciałem, żeby wszystko tak było jak
przedtem. Przypuszczam, że Staś odczuwał podobnie. Opiekunka Stasia
poinformowała go, że w Gdańsku odnalazł się jego młodszy brat i że wyjechał do
Niemiec, co nie było zgodne z prawdą.
Nagle
latem 1963 roku nadeszła kartka pocztowa od opiekunki Stasia z „ostrzeżeniem”,
że Wolf jest w Polsce. Okazało się, że Wolf, który był wtedy studentem,
postarał się o to żeby dostać praktykę wakacyjną w Poznaniu. Pierwszy weekend
wykorzystał, żeby odwiedzić Stasia. Zaskoczył go zupełnie i chyba wtedy udało
mu się zmienić nastawienie Stasia do niemieckiej rodziny.
Rzeczywiście,
tak jak się spodziewałem, w następną niedzielę zjawił się u mnie. Podobnie jak
u Stasia miał ze sobą tłumacza, który był nieźle rozbawiony tą niezwykłą
sytuacją. Co mnie przede wszystkim uderzyło to było to niezwykłe podobieństwo,
które nie ograniczało się tylko do podobieństwa fizycznego. To były też gesty,
mimika i dużo więcej. Moje uczucia były bardzo sprzeczne i chyba nie potrafiłem
wtedy z tym sobie dać rady. Z jednej strony czułem sympatię do mojego brata a z
drugiej strony chciałem być lojalny w stosunku do mojej polskiej matki i nie
chciałem być Niemcem. Potrzebowałem lat, żeby nauczyć się obchodzić z takimi
ambiwalentnymi uczuciami.
Pierwszą
moją reakcją na wizytę Wolfa było odwiedzenie Stasia w Józefowie. Tutaj też
odczułem to duże podobieństwo. Tym razem nie musiałem zabraniać sobie ulegać
tej sympatii. Następny weekend spędziliśmy w trójkę w Poznaniu. W ten sposób
Wolf osiągnął to, że kontakty między nami stały się możliwe. W następnym roku
Staś załatwił, z dużymi trudnościami, zaproszenie dla Klausa na przyjazd do
Polski. Nie było wtedy stosunków dyplomatycznych z RFN i aby otrzymać zgodę
musiał złożyć w milicji oświadczenie, że to jest jego brat, co spowodowało że
później przez 12 lat nie mógł otrzymać paszportu. Klaus odwiedził Stasia w
nowym mieszkaniu w Warszawie. i udało się mu wtedy namówić go, żeby spotkał się
z mamą. Ja stawiałem jeszcze opór. Bałem się takich dramatycznych sytuacji jak
wtedy w 1959 roku.
Pierwsze
spotkanie Stasia z mamą nastąpiło w 1965 roku w słowackich Tatrach i przełamało
jego wszystkie obiekcje w stosunku do niemieckiej rodziny. Ja potrzebowałem
jeszcze paru lat. Także moja pierwsza żona przekonywała mnie, że muszę spotkać
się z moją matką. Do spotkania doszło latem 1971 roku na Słowacji. Nasza matka
była bardzo szczęśliwa. Po raz pierwszy po tylu latach rodzina była
zjednoczona. Ja z mojej strony odczułem od razu, że nie ma pomiędzy nami żadnej
obcości i obdarzyłem ją od razu pełnym zaufaniem.
Od
tego momentu spotykaliśmy się częściej, w Czechosłowacji albo w Berlinie
Wschodnim. W tych latach zacząłem coraz bardziej odczuwać jak beznadziejna była
polityczna i gospodarcza sytuacja w Polsce. Byliśmy świadkami wydarzeń marca 68
i grudnia 70 w Gdańsku. Społeczeństwo straciło całkowicie zaufanie do władz. W
1968 zacząłem pracować zawodowo jako inżynier. Rzeczywistość życia zawodowego
była dodatkowym rozczarowaniem. Miałem wrażenie, że studiowałem na próżno i
kasuję tylko zasiłek dla bezrobotnych. Pod koniec grudnia 1973 wykorzystałem
wycieczkę sylwestrową do Jugosławii i Wenecji, żeby zostać na Zachodzie.
Od
roku 1974 mieszkam w Niemczech. Do momentu śmierci naszej matki w roku 1998
utrzymywałem z nią stały kontakt. Także kontakt pomiędzy wszystkimi pięcioma
braćmi jest żywy. Staś nadal mieszka w Warszawie i pomimo, że nie zdecydował
się na wyjazd na stałe do Niemiec, od lat utrzymuje ścisły kontakt z rodziną .
Począwszy od 1978 roku (gdy pierwszy raz uzyskał paszport i zgodę na wyjazd)
wraz z żoną i córkami prawie co roku spędzał wakacje u mamy w Waldenweiler pod
Stuttgartem. Po śmierci mamy często jest w Niemczech i spotyka się z nami. Tuż
po urodzeniu się jego córek nasza matka zaczęła uczyć się języka polskiego po
raz drugi w jej życiu, żeby móc się porozumiewać z wnuczkami, ale one ją
wkrótce przegoniły i zaczęły mówić po niemiecku. Znamienne było, że nigdy nie
obserwowałem, żeby nasza matka okazywała nienawiść w stosunku do naszych
polskich matek, przez które została tak mocno skrzywdzona. Jej stosunek do
Polski był nacechowany życzliwym zainteresowaniem, chociaż przez długi czas nie
chciała tam jechać. Dopiero po śmierci mamy dowiedziałem się z jej wspomnień,
jak dramatyczne były jej przeżycia w Polsce w tych latach po wojnie.
Celbowa
nie odwiedziła nigdy więcej, pomimo, że w 1984 roku była z wycieczką w
Warszawie i Gdańsku. Razem ze Stasiem chodziła po Gdańsku i pokazywała gdzie
uczęszczała do szkoły - Viktoria Schule, gdzie mieszkała jej babcia pochodząca
z rodziny Steffens i opowiadała, że pamięta jak odwiedzała jako dziecko swoja
prababkę w „Złotej Kamienicy” nazywanej też Steffens Haus koło fontanny
Neptuna.
Zapoznając
się z dramatyczną historią naszej matki, w czasie jej powrotu po wojnie do
Gdańska w celu odszukania Fitza i mnie, można uważać, że zakończyło się to
niepowodzeniem – znalazła i utraciła Fritza zamiast mnie zabrała ze sobą inne
dziecko. Jednak gdyby wtedy nie dotarła do Fritza (Stasia) i jego opiekunki,
nie miała by śladu do dalszych poszukiwań. Trzeba podkreślić, że dzięki jej
uporowi , konsekwencji i wytrwałości zaistnieliśmy ponownie w rodzinie.
Czasem
jestem pytany z jaką narodowością identyfikuję się. Nie potrafię odpowiedzieć
na to pytanie. Porozumiewam się i myślę w obu językach, żyję sprawami obu
krajów i odczuwam to jako wzbogacenie. Chyba przez to uważam, że identyfikacja
z konkretną narodowością nie jest mi potrzebna.
Prawdziwe
pochodzenie Rainera nie jest do dzisiaj wyjaśnione pomimo wieloletnich usiłowań
naszej matki w tym kierunku.
Losy
naszej rodziny zostały dwukrotnie sfilmowane. Na początku lat 60 było nadane
słuchowisko i widowisko telewizyjne „Der vierte Platz”. Scenariusz Horsta
Mönnicha ukazał się później jako powieść pod tym samym tytułem (polskie
tłumaczenie: „Czwarte miejsce przy stole”).
W roku
2006 reżyser Volker Koepp nakręcił z udziałem wszystkich pięciu braci film
dokumentalny „Söhne” („Synowie”). W roku 2007 został ten film na festiwalu w
Nyon (Szwajcaria) odznaczony główną nagrodą: „Grand Prix Visions du Réel“.
17
października 2009 pokazaliśmy film „Synowie” w szkole w Celbowie. Obecni byli
nauczyciele, mieszkańcy Celbowa i okolic, obecni byli także potomkowie ludzi,
którzy byli zatrudnieni na folwarku w czasach Rodenackerów.
To
było prawie dokładnie 50 lat po tym, gdy jako 15-letni chłopiec, tam byłem i
pan Kunath powiedział: „to jest Paetzold”
Jerzy
Paetzold, Heidelberg
Większa część tego
tekstu opiera się na wspomnieniach Elisabeth Paetzold, które napisała po
powrocie z Polski.