niedziela, 23 października 2016

Gnojewo - "gnijąca" wieś.

Nazwa wsi w postaci Gnoyow lub Gnojow (pochodzenie od "gnoj" - coś gnijącego) zaistniała w formie pisanej w dokumentach z roku 1323 określających granicę Starej Kościelnicy, wówczas Monsterberg. Wydzielenie granic powstało ponieważ 25 maja 1323 roku, Werner von Orlsen (późniejszy wielki mistrz) nadał Henrykowi Munsterbergowi przywilej lokacyjny na prawie chełmińskim oraz prawo do objęcia urzędu Sołeckiego.
„1. Od dębu idzie do rzeki Świętej, dalej Świętą do granic wsi Miłoradz – między Miłoradzem a Münsterbergiem do: 2. Pala znajdującego się między: Mątowymi a Bystrzem (tu miał siedzibę graf wałowy ) – od tego pala do: 3. Wykopu (rowu), między Miłoradzem a Gnojewem – od tegoż rowu do: 4. Pala; w kierunku Szymankowa do pala (5) – a od niego do: 6. wiązu, od którego do dębu (1)”
Grzegorz Grzelakowski

 Przywilej lokacyjny dla Gnojewa wystawił Dietrich von Altenburg w dniu 29 czerwca 1338 roku (w dzień św. Piotra i Pawła). Nadał on mieszkańcom 57 włók i 5 morgów na prawie chełmińskim. Prawo sądu i stanowisko sołtysa otrzymał Willebruch. Zyskał on także 4 włóki wolne. Z kolei proboszcz gnojewski zyskał dziesięcinę od 30 włók ale z parafii Szymankowo, na której gruntach stała kaplica.
Herb wielkiego mistrza Dietricha von Altenburga
Dietrich von Altenburg pełnił funkcje wielkiego mistrza w okresie od 1335 i 1341. Funkcje objął po Lutherze z Brunszwiku. Pochodził z Altenburga w Turyngii, jego ojciec był tam burgrabią. Będąc komturem Bałgi w okresie 1326 do 1331, założył Bartoszyce i wybudował zamek w Sątocznie. W zasadzie był postacią zasłużona dla zakonu - od 1331 do 1335, piastując stanowisko wielkiego marszałka zajmował się najazdami na Wielkopolskę i Kujawy. W bitwie pod Płowcami został ranny. Był autorem statutów, które regulowały życie zakonne oraz, aby zachować skromność i prostotę, zabronił stosowania herbów rodowych wewnątrz zakonu, w tym i wielkiego mistrza. Od jego czasów godność wielkiego mistrza zaznaczana miała być czarnym krzyżem posiadającym w wnętrzu złoty krzyż razem z orłem cesarskim.

Gnojewo, z racji niewielkiej odległości od Malborka, było wsią w całości zależną od krzyżaków. Leżało w granicach komturii malborskiej zaś parafia Gnojewo-Szymankowo przynależała do diecezji pomezańskiej z katedrą w Kwidzynie. Wieś stanowiła siedzibę archiprezbitera wiejskiego, będącego przedstawicielem biskupa w terenie ( taki członek z ramienia wysunięty na czoło :))
Trochę dat z okresu krzyżackiego kiedy to wymieniane jest Gnojewo:

  • 1374 - napotykamy w dokumentach pisanych na pierwszego, znanego z imienia proboszcza gnojewskiego - Magistro Ludolfo plebano in Gnoyow
  • 1399 - zarejestrowane we wsi 3 karczmy, co świadczy o dużym ruchu podróżnym na kierunku Malbork
  • 1401 - wzmianka o proboszczu Herderze
  • w okresie wojny polsko-krzyżackiej (1409-1411) pogorszyła się sytuacja materialna mieszkańców, podobnie jak i większości żuławiaków, na skutek działań wojsk w tym rejonie i na skutek zwiększenia obciążeń szarawarkami. 
  • 1413 - komtur malborski kupuje jaja [SIC!] we wsi Gnoyaw co potwierdza w swojej księdze wydatków
  • 1453 - 29 marca - biskup pomezański wysyła list adresowany do komtura zamku gniewskiego, w którym to prosi owego komtura aby ten wstawił się u wielkiego mistrza za gnojewskim proboszczem - Gabrielem Hannober
W roku 1510 wieś nazywała się Villa Gnoja [sic!] i w owym czasie istniały ciągle 2 karczmy. Jedna należała do Jerzego Kiełbasy a druga do Mikołaja Kolanko.


Poniżej wyjątki z Ekonomi Malborskiej dla roku 1510, zawierające m.in. nazwiska opodatkowanych mieszkańców.

Villa Gnoja
Item plebanus ibidem tenet 4 mansos. Item sculteti suprascripti ibidem tenent 4 mansos. de quibus solvunt 2 mensuras tritici et 2 mensuras siliginis.
Notandum est. Ex [s] eadem villa iuxta antiqua registra habet 49 mansos censuales, sed iuxta nova registra praedecessorum meorum, videlicet loannis Balynski thesaurariorum Mariaeburgensium prasdicta villa solvit censum duntaxat de 38 mansis.
Triginta osto mansi censuales.
Item  Simon Garbati [garbaty?SIC] tenet 4 mansos, solvit 16 mar. 24 sol.
Item Augustin Polen tenet 2 1/2 mansos, solvit 10 mar. 5 gors.
Item Benedictus Garber tenet 3 mansos, solvit 12 mar. 6 gros.
Item Simon Pulnen tenet 2 1/2 mansos, solvit 10 mar. 5 gros.
Item Jackob Schultz tenet 3 1/2 mansos, solvit14 mar. 7 gros
Item Gerge Schultz tenet 4 mansos, solvit 16 mar. 8 ros.
Item Brozin Pohlen tenet 4 mansos, solvit 16 mar. 8 gros
Item Hans Olbracht tenet 4 mansos, solvit 16 mar. 8 gros.
Item Brozin Sonaw tenet 1 mansum, solvit 4 mar. 2 gros.
Item Merten Kron tenet 2 1/2 mansos, solvit 10 mar. 5 gros
Item  Thomas Tyhlman tenet 2 mansos. solvit 8 mar. 4 gros.
Item Hanter Gerti tenet 2 mansos, solvit 8 mar. 4 gros.
Item  Jackob Herman tenet 3 mansos, solvit 12 mar. 6 gros.
Mansi excrescentes - Item Brosi Schonaw solvit 3 mar 5 gros. 10 den.
Item tota villa de excrescentibus agris, qui excrescunt de suprascroptis mansis, solvit 2 mar. 4 sol.
Tabernae - Item George Kielbasa 4 mar. et 30 pul. solvit.
Item Nicklas Kolanko 4 mar. et 30 pul.
Item omnes kmethones ibidem dant 1 centrum minus duobus pullos. 
 Summa totius villae census 169 mar. 3 grossi.
W roku 1582 w Gnojewie pojawił się protestancki kaznodzieja. Natomiast msze prawdopodobnie odprawiane były w podcieniu jakiegoś domu. Wspólnotę wyznaniową (protestantów) włączono w roku 1630 do okręgu Starej Kościelnicy gdzie znajdował się dom modlitwy, który jednak spłonął w 1653 roku. Tak więc w Gnojewie aż do roku 1819 modlitwy organizowane były w prywatnych domach. W dniu 11 marca 1819, ewangelicy, na mocy gabinetowego rozkazu króla pruskiego uzyskali dla siebie katolicki do tej pory kościół oraz większość związanych z nim dotacji. 7 września 1819 roku, parametry liturgiczne przeniesiono do parafii w Kończewicach. W 1863 pobudowano w Gnojewie mniejszy kościół przeznaczony dla katolików, w stylu neogotyckim.

W 1820 roku wieś liczyła 278 mieszkańców, w tym 5 mennonitów. W 1868 roku, Gnojewo miało 123 włóki ziemi uprawnej, 31 domów, 438 mieszkańców i 10 mennonitów.



 Z życia religijnego regionu:
 Gazeta Toruńska
            Toruń, wtorek 17 maja 1881 nr 111, rok XV










Kościół:
Pierwotnie kościół w Gnojewie zbudowano jako konstrukcję ryglową i miało to miejsce ok. 1340 roku. W tym samym wieku, w drugiej połowie powstała budowla ceglana. Zrobiono to w ciekawy sposób, mianowicie obmurowano istniejąca konstrukcję. Po 1466 roku kościół zyskał niewielką nawę boczną, a na początku XVII wieku wzniesiono drewniana wieżę. Rok 1819 przyniósł dobudowę do wschodniej elewacji w postaci zakrystii. Drewniana wieża została zastąpiona przez murowaną w latach '50 XIX wieku. Do roku 1945 kościół nieprzerwanie pełnił swoją rolę, w tym od 1819 jako świątynia ewangelicka. Po IIWW kościół został przejęty przez skarb państwa i rozpoczęła się historia jego upadku. Do 1973 roku budowla pełniła funkcję magazynu nawozów sztucznych [SIC!] dla okolicznych spółdzielni rolniczych. Wyposażenie zostało zniszczone lub rozkradzione.


W roku 1973 kościół przekazano parafii w Szymankowie, która i tak nie miała środków jakie mogłaby przeznaczyć na remont [sic! - warto zastanowić się na pojęciem wspólnoty kościoła katolickiego] W 2009 roku budowla przejęta została na okres 10 lat przez gdański oddział Towarzystwa Opieki nad Zabytkami i ten, pozyskując fundusze powoli odrestaurowuje ten, unikalny na skalę europejską, zabytek. Do tej pory zabezpieczono ściany przed zawaleniem się, zabezpieczono polichromowany, drewniany strop przy jednoczesnym pokryciu dachu papą aby woda nie przenikała do środka, odtworzono hełm wieży.
plik graficzny jest linkiem do większego formatu


 Opis zabytku: Obiekt wzniesiony z cegły (wątek gotycki) na planie prostokąta bez wydzielonego prezbiterium, od zachodu osiowo usytuowana wieża, od strony wschodniej niewielka zakrystia. Po wewnętrznej stronie ściany południowej i wschodniej zachowana czternastowieczna konstrukcja ryglowa z 11 słupami, dwoma rzędami rygli i zastrzałami krzyżowymi. Wnętrze dwunawowe (nawa boczna szer. 2 m) rozdzielone pięcioosiową ostrołukową arkadą wspartą na filarach, przekryte w nawie głównej drewnianym stropem z fasetą, a w bocznej 5 przęsłami sklepień (krzyżowe, sieciowe i gwiaździste). Bryła kościoła zamknięta jest dwuspadowym dachem krytym dachówką ceramiczną (tymczasowo papą), od wschodu asymetrycznie rozwiązany szczyt z późnogotyckim motywem oślego grzbietu, od zachodu czterokondygnacyjna wieża z ośmiobocznym stożkowym hełmem. Drewniany strop pokrywa cenna barokowa polichromia o tematyce apokaliptycznej wykonana w 1717 r. przez Christofa Manowskiego, wg koncepcji teologicznej proboszcza gnojewskiego Jacoba Kreffta.  -   za zabytek.pl











   
Obok kościoła zachowały się resztki cmentarza.












Ze wsią związana jest również kapliczka przydrożna, unikalna na skalę krajową. 

Gotycki kościół pw. Szymona i Judy Tadeusza w swej pierwszej, ryglowej fazie datowany jest na początek XIV w., omurowanie ścian miało miejsce w następnych dziesięcioleciach XIV w. a budowa nawy północnej w końcu XV wieku. Można przypuszczać, że budowa kapliczki miała miejsce przy okazji tej ostatniej, piętnastowiecznej rozbudowy kościoła. W kościelnych protokołach wizytacyjnych została wymieniona w roku 1724. W końcu XIX w. na cenną kapliczkę zwrócił uwagę Conrad Steinbrecht (w latach 1882-1921 główny konserwator Zamku Malborskiego), który opisał obiekt w artykule zamieszczonym w „Zeitschrift fuer christliche Kunst” z 1892 roku. W okresie II wojny światowej podczas budowy drogi tzw. berlinki przesunięto kapliczkę na obecne miejsce, pierwotnie zlokalizowana była na skrzyżowaniu dróg. W 2009 r. kapliczka została odrestaurowana przez gminę ze środków Niemiecko-Polskiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury.
 Usytuowana po północnej stronie drogi krajowej nr 22, na osi wschodniego wjazdu do Gnojewa, front kapliczki skierowany w stronę południową. Późnogotycka, wzniesiona na planie kwadratu o boku 1,95 metra. Wieżowa, prostopadłościenna, dwukondygnacyjna bryła ustawiona jest na szerokim niskim cokole i wsparta na czterech arkadach. Dach kapliczki tworzy nieforemna kolebka obłożona cegłą na płasko, w zwieńczeniu cztery sterczyny narożne i centralnie umieszczony pinakiel. Budowla ceglana (z niewielkim użyciem kamienia w partii cokołowej) licowana cegłą z użyciem profilowanych kształtek, w dolnej kondygnacji sklepienie krzyżowe, w górnej ceglana kolebka; nisze, podłucza i blendy tynkowane i bielone. W elewacjach przyziemia niskie półkoliste arkady osadzone w tynkowanych blendach wydzielonych oślim grzbietem (po stronie zach. arkada zredukowana do okulusa, po wsch., w blendzie delikatny motyw maswerkowy opracowany w tynku). Kondygnacje rozdzielone gładkim pasem tynkowanego fryzu i skośnym gzymsem kapnikowym. W drugiej kondygnacji od frontu (strona pd.) ostrołukowa blenda a w niej niższa, półkolista arkada i łęk wzmacniający (po stronie wsch. i zach. półkoliste blendy z pionowym laskowaniem i wąskimi, szczelinowymi otworami. W dolnej kondygnacji wnętrze otwarte, przystosowane do ustawienie figury (ob. figura Chrystusa), w górnej nisza (obecnie metalowy krucyfiks)'
 Oprac. Krystyna Babnis, OT NID w Gdańsku, 15.10.2014 r. - zabytek.pl


W rejonie wsi znajdował się obóz jeniecki, w którym niemcy przetrzymywali jeńców wojennych wykorzystywanych do robót np. przy budowie "berlinki" - ale to już temat na osobny wpis.

 1942, Jeńcy brytyjscy w stalagu XXB w Gnojewie. Źródło: National Army Museum, Londyn.Znalezione na stronie fotopolska.eu


czwartek, 13 października 2016

Celbowo

Celbowo jest miejscowością, która pozostaje niejako w cieniu Rzucewa z jego pałacem, jeśli chodzi o percepcję istnienia ciekawych miejsc Kępy Puckiej. Niesłusznie. Wiąże się z nią wyjątkowo przejmująca historia z jaką miałem okazję się zapoznać. Historia w zasadzie bardzo typowa dla okresu końca wojny. Ale po kolei...

Celbowo, a w zasadzie rejon gdzie się znajduje, wpisuje się w dość zamierzchłą historię osadnictwa na terenie dzisiejszej Kępy Puckiej. Przyjmuje się, że stosunkowo szybko, po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia, pojawili się tu ludzie. Najprawdopodobniej byli to myśliwi podążający za stadami zwierząt, ale z czasem pojawiło się osadnictwo osiadłe, którego ślady znajdowano i nadal znajduje się na całej Kępie Puckiej i okolicach. Przykładem nich będzie nazewnictwo 2 kultur, jakie zdominowały całkiem rozległe obszary, a nazwy swoje wzięły od miejsc odkrycia charakterystycznych dla nich artefaktów lub pochówków - rzucewskiej i oksywskiej. 


 Najprawdopodobniej to właśnie z okresu osadnictwa plemiennego pochodzi blat kamiennego stołu ustawionego w lesie należącego do folwarku w Celbowie. Przy czym trzeba zdawać sobie sprawę, że ów kamień mógł równie dobrze być menhirem, ponieważ jako blat użyty został po wyoraniu na polu w latach 20 ubiegłego wieku. Sam fakt wyorania takiego obiektu też jest ciekawy, a raczej sposób w jaki tego dokonano jest interesujący, szczególnie dla miłośników dawnej techniki - po dwóch stronach pola stanęły lokomobile, które na zmianę przeciągały pług. I właśnie w trakcie tych prac natrafiono na ten "kamyk".



Tradycyjnie dla tego rejonu, pierwsze wzmianki o wsi pochodzą ze średniowiecza, przy czym ta z 1289 roku jest kontrowersyjna dla historyków. S. Kujot zalicza Celbowo (pierwotnie Żoliborze) od tego roku, do diecezji włocławskiej a wcześniej do klasztoru w Łęknie z nadania Mściwoja II. Natomiast A. M. Wyrwa podważa własność prawa do wsi klasztoru w Łeknie. Co oczywiście nie zmienia faktu, że miejscowość istniała i to dużo wcześniej, ponieważ nadania dotyczą wsi, która już funkcjonuje od pewnego czasu.
Datą uważaną za najważniejszą dla określenia wieku Celbowa jest 5 maja 1394 roku. Wtedy to komtur gdański Jan von Rumpenheim ponowił [sic] nadanie na prawie chełmińskim sołtysowi Jakubowi Brandeke wsi Celbowo oraz obniżył czynsz roczny do 17 skojców z 1 łanu ziemi dla wszystkich mieszkańców. Wieś wtedy liczyła 30 włók z czego 3 były wolizną sołtysa. Zostało więć 27 włók, które odpowiadały 27 łanom chełmińskim co daje roczny czynsz w wysokości 459 skojców. Skojec nigdy nie był wartością walutową, monetarną. Stanowił rodzaj rozliczenia się żywym inwentarzem lub płodami rolnymi w społeczeństwie opartym na pracy na roli. Aby zdobyć pojęcie o wysokości rocznego czynszu dla Celbowa w 1394 roku i później należy przeprowadzić taki oto, dla przykładu rachunek: 1 skojec do 50 jaj a więc 459 skojców to 22 950 jaj. Inne przeliczniki - 12 skojców to pół grzywny a 1 grzywna to 30 korców owsa a więc 3600 litrów ziarna, 15 grzywien to 
60 000 cegieł.

Zcillibowa
Wir bruder Johan Rumpenheim, des Ordens des Spittalis sente Marien des Deutsczen Huses von Jerusalem compthur zcu Dantzk, bekennen offenbar in desem brife, daz wir mit rathe unsir ersamen eldesten bruder vor eczlichen jaren vorlegen und gegeben hatten unserm getruwen Jacop Brant, synen rechten erben und nochkomen, unser dorff Czillibow mit 30 huben, der sint zcwu an dem fliesse Reda an wezen geleggen. Dovon goben uns di inwoner des dorffes jo von der huben 1 mr. prusch und 2 huner uff Unsir Frawentage Lichtmesse zcu zcinse. Nu habe wir ire notdorfft und gebrechen angeseen und habens gebrocht an unsern homeister, das her von synen gnaden in hat den czins genedirt, als hie noch in desem brife steet geschreben:
Wir vorlien und geben unserm getruwen Jacob Brandeke, synen rechten erben und nochkomen, unsir dorff Zcillibow mit 30 huben, der czwu an dem flisse Reda an wezen sint gelegen, als ouch vorgeschreben stat und alz in die vormols begrenitzt und bewyset sin zcu colmischem rechte erplich und eweclich zcu beseczczen und zcu besiczczen. Dovon sal der schulthe dry huben fry haben mit dem dritten pfenning allis gerichtis, usgenomen unsir ritter und knechte, strosengerichte und all undutsch geczunge, obir di wir selber richten wellen und unser nochkomen. Sundirlich er uns dovon dienen sal mit eynem pferde b-bvon 5 marken in die reise uff unser kost. Von den andern 27 huben sollen uns die inwoner des dorffes von eyner iclichen huben alle jar eweclich 17 sc. gewonlicher muncze disses landes uff Unser Frawentag Lichtmesse zcum ewegen zcinse geben und 2 huner und dem erwirdegen herren dem bisschove von der Cuyawc sollen sie gebin ½ fird. vor den czeenden von den besatzten huben und erem pfarrer 1 scheffel racken und 1 scheffel habir vor den tetzem. In desem vorgeschrebenen dorffe neme wir uns us wege und stege, molen zcu buwen, wassir zcu leiten und allirley ercz und allis das zcur hirlichkeit gehort, das behalde wir unser hirschafft. Zcu ewegem bekentnisse und bestetegunge disses dinge habe wir unser ingesegel an desem briff lasen hengen, der gegeben ist zcu Danczk in dem jare Christi XIIIC im XCIIII-tin jare am dinstage noch Philippi und Jacobi [5 V 1394]. Geczuk sint unser Heben bruder in Gote Wilhelm von Witlich huskompthur, Heidenrich von Plettenberg voith zcur Lewinburg, Godfrid Iring waltmeister, Wiliam Lander molmeister, Johan Techowitz unser compan etc. //
 ponowienie przywileju lokacyjnego

O kolejnych dziejach Celbowa do roku 1789 niewiele wiadomo i trudno odszukać wiarygodne informacje, natomiast w tymże roku wieś weszła w posiadanie wojewody pomorskiego Ignacego Przebendowskiego jako dobra rycerskie o areale 66 włók. Przy czym można przyjąć, że owa włóka liczyła wówczas 17.955 hektara. Przed Przebendowskim dobra te były najprawdopodobniej w posiadaniu rodziny Sobieskich, a wcześniej Wejherów. W roku 1823 Celbowo nabył Johann Jacob Rodenacker  (3 VI 1753 Gdańsk – 20 IX 1834 Gdańsk), właściciel browaru z Gdańska pochodzący z rodziny przybyłej w XVIII wieku z Turyngi.
Alte Danziger Brauerei Eduard Rodenacker (Stary Browar Gdański) – nieistniejący browar mieszczący się w Gdańsku przy Hundegasse 11/12 (ul. Ogarna).
Powstał w 1712, od 1864 we władaniu rodziny Rodenackerów. Do historii browarnictwa gdańskiego przeszedł jako jeden z producentów piwa jopejskiego, w którym się specjalizował. Posiadał własną pijalnię piwa, mieszczącą się przy browarze, nazywaną niekiedy pałacem piwnym. W 1908 browar zatrudniał 26 pracowników. W 1916 browarnikiem był Karl Haupt[1]. W 1918 przejęty przez Brauerei Englisch Brunnen z Elbląga i zlikwidowany.
Wikipedia.

Obecny pałacyk zbudował Heinrich Alexander Rodenacker (1835-1882). Budynek wzniesiony został w stylu neogotyckim na skraju parku, którym, przed II wojną zajmował się ogrodnik Golnik. Spotkać tam można dzisiaj jeszcze kasztana jadalnego - rzadko występującego w naszych warunkach klimatycznych. W rejestrach Nadmorskiego Parku Krajobrazowego opisany jest jako egzemplarz w wieku 220 lat, obwodzie 6 metrów i wysokości 28 metrów.



W dziejach Celbowa najbardziej zajmującą jak i też tragiczną historią jest ta, która dotyczy ostatnich właścicieli majątku przed II WW oraz ich potomków. Fritz Rodenacker razem z małżonką Erną zamieszkiwali w pałacu i zajmowali parterową część budynku. Byli jedynymi, z rodu, domownikami. Ich córka Elisabeth razem z mężem Henrichem Petzoldt i dziećmi (czwórka synów) prowadzili pobliski majątek Celbówko.

Celbowo

Celbówko

Pałac w Celbowie na parterze posiadał cztery pokoje i jedną, dużą świetlicę. Kuchnia znajdowała się w piwnicy i połączona była z wyższym poziomem przy pomocy windy towarowej. Budynek był zelektryfikowany w okresie międzywojennym. Na pietrze wydzielono pokoje gościnne (5), natomiast służba mieszkała w piwnicy  i stanowiły ją m.in. 3 gospodynie odpowiedzialne kolejno za kuchnię, pokoje oraz kurnik znajdujący się na tyłach domu. Dzisiejszy wygląd budynku zawdzięczamy remontowi przeprowadzonemu w 1972 roku - właśnie wtedy został otynkowany choć pozostawiono części narożne z uwidocznioną cegłą. Pierwotnie bowiem całość była nieotynkowana z celowo uwidocznioną cegłą. Pozostawiono również widoczne ceramiczne medaliony z wizualizacjami rolnictwa, plonów, rybołówstwa i myślistwa. W miejscu gdzie dzisiaj stoją metalowe maszty, znajdował się ukwiecony klomb zachwycający swoją różnorodnością, bogactwem kwiatów.





Z pałacowego parku można było się udać na cmentarz rodowy założony w pewnym oddaleniu od zabudowań, na skraju pól, w połowie drogi do kamiennego stołu.
Całe założenia cmentarzyka otoczone było żywopłotem a wchodziło się przez żelazną, kutą bramę osadzoną w głazach narzutowych jakich nie brakuje na okolicznych polach. Stan na dzień dzisiejszy niestety jest charakterystyczny dla wszystkich obiektów czy pamiątek po niemieckich mieszkańcach terenów uznawanych za polskie - czyli tragiczny. Po kaplicy lub grobowcu w centralnej części pozostała dziura w ziemi. Ostały się jeszcze : obelisk Ericha Rodenackera urodzonego 12.12.1878 roku, zabitego w I wojnie światowej we Francji 9 września 1914 roku (SIC! - urodzony 12 dnia 12 miesiąca, zmarły 9 dnia 9 miesiąca); pomnik Arthura Rodenackera, który zmarł w wieku 25 lat (15,06,1870-19,10,1895 - patrz komentarz); połamana tablica upamiętniająca Alexandra Rodenackera. 













Celbowo było prężnie działającym gospodarstwem rolno-hodowlanym. Dzisiaj, odwiedzając tą miejscowość, od razu rzuca się w oczy, że wszystkie zabudowania gospodarcze znajdowały naprzeciwko dworu, tak jakby właściciel chciał mieć wszystko na oku. 
Na dziedziną hodowlaną składały się: 
- konie - w okresie przedwojennym było to 14 fornalek co daje 56 sztuk. Fornalka to 4 konie, którymi opiekuje się 1 fornal, do którego obowiązków należało oczywiście czyszczenie, karmienie, dbanie o czystość boksów oraz praca w polu razem z końmi;
- świnie - około 60 szt.
- owce - około 800 sztuk; strzyżeniem zajmowali się pracownicy specjalnie sprowadzani ze Starogardu, którzy, raz do roku, w ciągu kilku dni, strzygli wszystkie owce
  (wymienia się nazwiska pracowników chlewni i owczarni, zazwyczaj są to rodziny Heftów, Rhode a na chwilę przed wybuchem IIWW - Hirsz).
- krowy - około 100szt. - opiekę nad stadem sprawował oborowy, mający pod sobą jeszcze czterech pomocników; dojenie odbywało się ręcznie.
Do dzisiaj uwagę zwraca okazały budnek znajdujący się w centrum rozległego podwórza. Jest to, zbudowany na planie kwadratu magazyn, na którego froncie widnieje data budowy - 1894. Posadzony został centralnie aby zapewnić swobodny dostęp do pomieszczeń magazynowych niejako z każdej strony. 
Innym budynkiem przykuwającym uwagę jest okazała stodoła pochodząca z lat 60 XIX wieku. Murowana z kamienia i cegły, do dzisiaj "trzyma się świetnie."




Na tyłach założenia gospodarczego znajdujemy kolejny ciekawy obiekt, który widoczny jest z pewnej odległości, gdy wybierzemy drogę do Celbowa, wiodącą, przez pola, od strony Żelistrzewa. To wieża ciśnień, zbudowana w 1912, posiadająca, w okresie świetności, charakterystyczne skrzydła.


Zadaniem tej konstrukcji było gromadzenie i dystrybucja wody. Wiatrak napędzał pompę wodną.
Kolejnym ciekawym elementem gospodarstwa była własna konna linia kolejowa, którą zwożono buraki do Pucka, ponieważ to właśnie one stanowiły podstawę produkcji rolnej Rodenackera. Transport odbywał się tzw. lorkami ciągnionymi przez konie, a załadunek odbywał się na polach, wzdłuż torowiska układanego na bieżąco obok kopców układanych z buraków.

Przy tak dużym gospodarstwie zatrudniano całe rodziny.  Mieszkania ich znajdowały się w północnej części wioski na przedłużeniu wspomnianej wyżej alei kasztanowej. Mieściły się one w sześciu czworakach usytuowanych po lewej stronie drogi idąc od zamku. Właściciel dbał o swoich pracowników. Zapewniał każdej rodzinie opał na zimę – drzewo i torf. Rodziny miały prawo do wypasania na folwarcznej ziemi stadka kilkunastu gęsi. Do wypasu wszystkich gęsi wyznaczano jednego gęsiarza. W zamian rodzina oddawała jedną lub dwie gęsi na pański stół. W okresie świąt Bożego Narodzenia Rodenacker przygotowywał świąteczne paczki dla dzieci.
Z budynków pracowników folwarku, najokazalszym był dom zarządcy majątku, znajdujący się na skraju alei kasztanowej. W czasie wojny przez krótki okres mieścił się tam posterunek niemieckiej policji. Po wojnie w tym budynku zorganizowano szkołę, a następnie Wiejski Ośrodek Zdrowia. Obecnie budynek zamieszkały jest przez kilka celbowskich rodzin. Na rogu alei kasztanowej i lipowej znajdował się dom, który zajmował pierwotnie woźnica (kuczer) Kunath, a w okresie tuż przed wojną kierowca Kupperschmidt. Rodenacker posiadał dwa samochody osobowe – jeden większy reprezentacyjny sześcioosobowy, a drugi mniejszy.
Przy alei lipowej znajdował się jeszcze jeden ważny budynek – kuźnia. Murowany z cegły i kamienia zajmowany przez ewangelicką rodzinę Tylaków, a później Krepel. Od łąki była część mieszkalna, od strony drogi zaś ogromne wrota prowadziły wprost do warsztatu – część ta zamieniona została później na część mieszkalną, a kuźnię przeniesiono do warsztatów znajdujących się na terenie folwarku tuż za kamienną stodołą. Warsztaty te funkcjonują również dziś.
Po drugiej stronie alei, znajdował się swoisty magazyn lodowy. Otóż właściciel zimą z pobliskiego stawu wykuwał lodowe bryły, które następnie przechowywał przez całe lato w specjalnych kopcach krytych torfem i czarną ziemią. Lód ten służył właścicielowi do przechowywania w świeżym stanie mięsa i innych produktów spożywczych. Pracownikom właściciel użyczał lodu na przykład do przechowywania zwłok w czasie letnich upałów.
Na uboczu wsi, w kierunku chłopskiej wioski Brudzewo, przed wojną stały zabudowania szkoły – gmach szkoły wraz z częścią mieszkalną dla rodziny nauczyciela oraz budynki gospodarcze. W szkole pracowało dwóch nauczycieli (małżeństwo). Byli to Malinowscy a później Wasung. W roku 1928 uczyło się tu 77 dzieci wyznania katolickiego. Budynek szkolny mieścił dwie izby lekcyjne – większa na dole, a mniejsza u góry – oraz dwupokojowe mieszkanie dla nauczyciela. W czasie wojny dzieci uczyła młoda nauczycielka o nazwisku Bober. Nauczyciel prowadził małe gospodarstwo, na którym często pracowały dzieci szkolne. Pole obrabiał jeden z gospodarzy z Brudzewa.
W okresie międzywojennym przeprowadzona reforma rolna wymusiła na Rodenackerze wydzielenie przy drodze do Pucka 5 gospodarstw. Były to w miarę solidne około 15 hektarowe działki. Otrzymali je rodziny Jana Zelewskiego, Jana Jankowskiego (dziś Jaskulke), Teofila Lessnau (dziś Grubba) i Wróbla. Piątą działkę otrzymała w posiadanie gmina.






Na zakończenie jeden ciekawy wątek z wolneforumgdansk.pl gdzie można odszukać i zapoznać się z wieloma fascynującymi historiami z życia Rodenackerów oraz owa tragiczna historia jaka wydarzyła się w Celbowie przy końcu wojny. Dodam, że na powyższym forum wypowiada się również potomek rodu i jeden z uczestników znamiennych wydarzeń 1945 roku.

Rozchodzi się tu o bardzo interesująco sformułowany światopogląd Fritza Rodenackera na temat ścisłych powiązań człowieka z przyrodą i oddziałujących nań sił kosmicznych i duchowych we wszechświecie. Jako rolnik poczuwał się on do szczególnego obowiązku wobec ludzkości. Ten prosty, a jednocześnie bardzo inteligentny człowiek był w stanie już w dość młodym wieku pojąć, że istotę życia człowieka nie powinny cechować przede wszystkim dobra materialne, które go otaczają na co dzień, że istnieją jeszcze ponad wszystkim wartości ponadczasowe (rozdział „Życie jest wieczne”). Swoje credo notował już podczas pobytu w niewoli francuskiej w latach 1918-1920 w Pamiers- Ariége. Wydał je później we własnym niewielkim nakładzie w 1933 roku i zadedykował swojej żonie, która podczas jego 5 i półletniej nieobecności (na wojnie i w niewoli) dzielnie przejęła odpowiedzialność nad rodzinnymi dobrami. Wydanie to jest ciekawe pod względem graficznym: teczka z tekstem na 17 luźnych kartkach o formacie A4 oraz dodatkowa wkładka o formacie A3. Wkładka ta przedstawia budowlę starogreckiej świątyni, której dokładnie współgrające elementy architektoniczne decydują o jej solidności i trwałości. Rysunek ten pomógł Rodenackerowi wykonać jego współtowarzysz niewoli: architekt z Hamburga Arno Löhner. Zasadę owej statyki porównał Rodenacker ze współgrającymi elementami w naturze, w rolnictwie. Jednak jest jeszcze „coś”, co decyduje, o szczególnym charakterze doskonałości świata: siły duchowe, które przenikają przyrodę ożywioną i nieożywioną – budowlę świątyni „oświecają” promienie siedmiokolorowej tęczy: siedem różnych energii siedmiu planet (reprezentuje je też siedem metali), które dopiero, gdy się ze sobą połączą, mogą na krótko obdarować szczególną energią wszystkie żywe istoty. W innym przypadku dzieje się to „oddzielnie” podczas siedmiu dni tygodnia: w poniedziałek oddziałuje szczególnie energia Księżyca (metal srebro), we wtorek Marsa (żelazo), w środę Merkurego (rtęć), w czwartek Jupitera (cyna), w piątek Wenus (miedź), Saturna w sobotę (ołów) oraz w niedzielę Słońca (złoto). Równowaga w rolnictwie zostanie zachowana w harmonijnie dobranych siedmiu minerałach. Interesująca jest (bądź też była?) główna fasada pałacu w Celbowie. Może uda Wam się przybliżyć myszką obraz starej pocztówki, którą zamieścił na Forum Jerzy – ukażą Wam się ciekawe symbole... Tekst wzbogacają trafnie dobrane cytaty z Biblii, z poezji von Scheffela, von Goethego i Giordano Bruno. Stronę tytułową zdobi wspaniały drzeworyt (nie mogę sobie poradzić z przesłaniem zdjęcia!). Dostojny dąb na polu z rozłożystymi konarami, ale i też z jeszcze bardziej rozłożystymi korzeniami, niewidocznymi nad powierzchnią: symbol siły i długiego żywota. W tle oracz za pługiem ręcznym, w oddali lasek, polne ścieżki. Oraczowi i siewcy poświęcone są w tekście oddzielne fragmenty. Do końca II wojny światowej w Celbowie rósł bardzo stary dąb – na granicy pola i lasku. Podobnie jak i kamienny stół był on charakterystycznym symbolem dla celbowskiej posiadłości. Może kiedyś prześlę zdjęcie tego dębu. „Ileż to razy chodziliśmy z dziećmi na spacery pod lasek i w cieniu rozłożystego dębu śpiewaliśmy ku uciesze babci ludowe piosenki” – fragment wspomnień niani z albumu ze zdjęciami z Celbowa z lat 30-tych XX wieku. 
Czy to ironia losu, że taki człowiek, jakim był Fritz Rodenacker: całym sercem rolnik, został wypędzony ze swej posiadłości i umarł z głodu i do tego wszystkiego jeszcze w miejscowości o nazwie Fünfeichen = Pięćdębów? 
Jak już zdążyłam zauważyć, niektórzy z Was znają już książkę „Czwarte miejsce przy stole”, którą przetłumaczyłam na język polski. Bohater książki p. Bandomir mimo grożącego niebezpieczeństwa pozostał w swoim domu, za co został „ukarany”. Ten sam los spotkał Fritza Rodenackera – pozostał on w Celbowie, może dlatego, że głęboko wierzył, że nieszczęście w życiu człowieka jest tylko czymś przejściowym, bo przecież „życie jest wieczne”. 
Pragnę w tym miejscu nadmienić, że nie łączą mnie z tą rodziną jakieś szczególne więzi, a już w żadnym wypadku więzy pokrewieństwa. Wszystko zaczęło się przypadkowo (?). Cieszę się, że udało mi się poznać historię tej rodziny w odworotnej kolejności, aniżeli Wy: ja książkę p. Wójcickiego przeczytałam na końcu, gdy to osoba Fritza Rodenackera, u którego w kuźni mój pradziadek był kowalem, zdobyła już mój szacunek i sympatię. 
Forum rozpoczyna się próbą ratowania honoru rodziny Rodenacker – niepotrzebnie. Rodzina ta nie utraciła swego honoru, więc nie ma takiej potrzeby, by go ratować. 
Pozdrawiam 
elsir











Przytaczam w całości mój artykuł z "Zapisków Puckich": 

Losy potomków rodziny Rodenacker z Celbowa 

Eines nahm ich mir an diesem Abend vor: 
Niemals wollte ich hassen lernen, so wie diese Menschen es taten. 
Immer trotz allem wollte ich versuchen, über den Dingen zu stehen. 
Elisabeth Paetzold „Erlebnis in Polen” 

Tego wieczora postanowiłam: 
Ja nigdy nie chcę się nauczyć tak nienawidzić, jak ci ludzie to robili. 
Zawsze pomimo wszystkiego będę się starać zachować wewnętrzny spokój 
Elisabeth Paetzold „Przeżycie w Polsce” 



Minęło już wiele dziesięcioleci od czasów wojny, gdy rozstrzygały się losy narodów i gdy losy jednostek czy rodzin zdawały się na tym tle nie mieć znaczenia. Okrucieństwo nazistowskie zanegowało wszystkie normy, których do tej pory przestrzegano nawet w czasie poprzednich wojen. To dawało też niestety legitymację do nieludzkich zachowań w stosunku do Niemców tuż po wypędzeniu okupanta.
W wyniku wojny wiele dzieci utraciło rodziców, nie tylko w wyniku śmierci ale często poprzez zaplanowane uprowadzenie. Należy tu przede wszystkim wymienić zabieranie polskich dzieci poprzez hitlerowską organizację Lebensborn w celu ich germanizacji. Jest bardzo prawdopodobne, że wiele dzieci wtedy bezprawnie uprowadzonych do dzisiaj nic nie wie o swoim pochodzeniu. 
Los naszej rodziny nie jest tak tragiczny jak los wielu innych rodzin dotkniętych wojną. Ale jest to los szczególny. W wyniku tych wydarzeń z końca wojny rodzina nasza została podzielona między Polską i Niemcami. W ten sposób, że rodzeni bracia znaleźli się po przeciwnych stronach granicy a później w procesie odnajdywania się zostali zmuszeni do zmiany swoich poglądów i pewnych narzuconych schematów myślowych. 
Nasi rodzice Elisabeth (jedyna córka Fritza i Erny Rodenacker właścicieli majątku w Celbowie) i Heinrich Paetzold mieszkali od momentu ślubu w 1937 roku w Celbówku koło Pucka (wtedy Pucka Syberia albo Heinrichshof). Mieli oni czterech synów. Klaus przyszedł na świat w roku 1938, Wolf w 1940, Fritz (teraz Staś) w 1942 a w 1944 roku ja, Rainer (teraz Jerzy). Pomimo wojny życie rodzinne przebiegało spokojnie. Ojciec był zarządcą na folwarku w Celbowie, który należał do jego teścia Fritza Rodenackera. To go chroniło przez pewien czas przed służbą wojskową. Dopiero w roku 1943 został powołany i od tego czasu rzadko bywał w domu. Nasi dziadkowie Fritz i Erna Rodenacker mieszkali w pałacu w Celbowie. 
Boże Narodzenie 1944 obchodzono jeszcze jak zwykle. Ale już wkrótce zaczęło do Celbowa przybywać coraz więcej uciekinierów z Prus Wschodnich. Opowiadali oni o okrucieństwie żołnierzy sowieckich i o tym co przeżyli w czasie ucieczki: chaos, srogą zimę, naloty myśliwców, śmierć osób bliskich. Wśród ofiar było szczególnie dużo dzieci. 
Przyjaciele rodziny radzili naszej matce, żeby jak najszybciej wzięła synów i uciekła na Zachód. Ale jej ojciec uważał, że ucieczka jest bardziej niebezpieczna niż pozostanie w Celbowie, szczególnie dla dzieci. Miał on o tyle rację, że zima tego roku była niezwykle ostra, środki komunikacji w dużej części były zniszczone a naloty nie oszczędzały ludności cywilnej. Po długich i gwałtownych dyskusjach, wbrew jej przekonaniu, podporządkowała się częściowo woli ojca. Postanowiono, że pojedzie z dwojgiem starszych synów, a dwóch młodszych zabierze później. 
W połowie lutego 1945 udało jej się zdobyć miejsce na ciężarówce Wehrmachtu, która jechała za Odrę, stamtąd trzeba było dalej podróżować koleją. Ze względu na naloty pociągi jeździły tylko nocą. Dni trzeba było spędzać na dworcach albo w piwnicach. W ciągu dwóch tygodni matka z siedmioletnim Klausem i pięcioletnim Wolfem dotarła za Łabę. Trzyletni Fritz i ja w wieku 9 miesięcy pozostaliśmy w Celbowie pod opieką dziadków. 
Mniej więcej w tym samym czasie nasz ojciec Heinrich Paetzold został ujęty i rozstrzelany w pobliżu Mostaru przez serbskich partyzantów. Wiadomość o tym nie dotarła jednak wtedy do naszej matki. Dopiero wiele lat po wojnie odnalazła byłych żołnierzy z tej samej jednostki, którzy potwierdzili jego śmierć. 
Mama pozostawiła Klausa i Wolfa nad Łabą pod opieką przyjaciółki i nie zważając na działania wojenne udała się w drogę powrotną do Celbowa. Środki transportu w kierunku z zachodu na wschód prawie nie działały i całymi dniami duże odcinki trasy musiała pokonywać pieszo. Dotarła tylko do Świnoujścia. Jednak już było za późno by dotrzeć do Pucka i nas uratować. 5 Marca wojska sowieckie osiągnęły wybrzeże Bałtyku, zamykając Gdańsk i Kaszuby w kotle. Droga lądowa była odcięta. Próba dostania się do Pucka drogą morską była też niemożliwa. 12 marca była świadkiem nalotu bombowców amerykańskich na Świnoujskie i zniszczenia wszystkich statków w porcie. Podczas tego nalotu zginęło co najmniej 4000 osób. W porcie dowiedziała się, że Rosjanie zajęli już okolice Pucka. Teraz zrozumiała, że musi wrócić do Klausa i Wolfa i czekać na zakończenie wojny. 
Dzieliła wtedy los wielu ludzi, którzy przybyli ze Wschodu i nie wiedzieli gdzie są członkowie ich rodzin. Oczekiwała na transporty kolejowe z uchodźcami ze wschodu mając nadzieję spotkać kogoś, kto mógłby jej przynieść jakąś wiadomość. Dopiero jesienią 1945 spotkała znajomą z Pucka, która opowiedziała co się wydarzyło w Celbowie podczas jej nieobecności. 
Rosjanie wkroczyli do Celbowa 12 marca, pałac splądrowali a naszych dziadków wypędzili z domu. Dziadkowie zostali bez dachu nad głową i błąkali się po okolicy śpiąc w stodołach. Mój brat Fritz i ja pozostaliśmy w tym czasie pod opieką kaszubskich rodzin z Celbowa. 
Na początku maja dziadkowie zostali umieszczeni w domu starców w Pucku, który także służył jako punkt zbiorczy dla Niemców oczekujących na wysiedlenie. Dom ten był zdewastowany przez żołnierzy rosyjskich i kompletnie przepełniony. Znajdowali się tam nie tylko mieszkańcy Pucka i okolic ale też uciekinierzy z Prus Wschodnich. Wielu mieszkańców było w stanie skrajnego wyczerpania. Wielu z nich umierało. Nasi kaszubscy opiekunowie, zapewne obawiając się zbyt długo przechowywać niemieckie dzieci, przyprowadzili nas do domu starców do dziadków. Dziadkowie opiekowali się nami pomimo katastrofalnych warunków higienicznych. 
W końcu maja przyjechali samochodem z Sopotu pracownicy Ośrodka Opieki Społecznej i nie zważając na protesty dziadków i rozpaczliwy płacz trzyletniego Fritza wydarli nas im przemocą. Potem zawieźli nas do Sopotu i umieścili w domu dziecka na ulicy Czerwonej Armii. 
Nasza babcia zmarła w domu starców prawdopodobnie w lipcu 1945 w wyniku skrajnego wycieńczenia i choroby, dziadek został aresztowany przez sowieckie GPU i wywieziony w nieznanym kierunku. Po latach okazało się, że zmarł on z wycieńczenia w październiku 1945 w sowieckim obozie Fünfeichen leżącym w Niemczech w sowieckiej strefie okupacyjnej. 
Po wysłuchaniu tych wieści mama postanowiła pojechać do Polski, żeby nas odzyskać, chociaż dobrze wiedziała, że może za to zapłacić życiem. Najpierw udała się w drogę do Berlina, żeby uzyskać zezwolenie na przekroczenie granicy polskiej. W tym celu musiała nocą nielegalnie idąc bezdrożami przedostać się do strefy sowieckiej. W Berlinie, zarówno w sowieckiej komendanturze jak i w Polskiej Misji Wojskowej, została jej prośba załatwiona odmownie. Polski urzędnik poinformował ją sucho, że wszystkie osierocone dzieci niemieckie są wysyłane transportami do Niemiec. Nie uwierzyła w jego słowa. I miała rację, bo w tym momencie byliśmy już dziećmi polskimi. W domu dziecka dano nam nowe przypadkowe polskie imiona, nazwiska i daty urodzenia Fritz nazywał się teraz Stanisław Mirski (Staś) a mnie dano nazwisko Bogusław Turski (Boguś). 
W lipcu 1945 roku zostałem zabrany z domu dziecka przez bezdzietne małżeństwo mieszkające w Gdańsku-Wrzeszczu. Postarali się oni o „prawdziwą” metrykę urodzenia. W sytuacji powojennej nie było to trudne. Od tego momentu nazywałem się Jerzy Chojnacki. Fritzem zaopiekowała się kierowniczka domu dziecka i wzięła go do swojego mieszkania. 
Ponieważ uzyskanie zezwolenia na podróż do Polski było niemożliwe, mama postanowiła jechać nielegalnie. W listopadzie 1945 spakowała plecak, pałatkę i koc i ruszyła w drogę. Przedtem napisała listy pożegnalne do przyjaciół i krewnych. Do dzisiaj jest zachowany list pożegnalny do jej męża, o którego śmierci wtedy jeszcze nie wiedziała. W liście tym próbuje wyjaśnić mu, dlaczego zabrała wtedy tylko dwóch synów i pisze, że jest gotowa zapłacić własnym życiem za tą decyzję. 
Wieczorem na dworcu Berlin-Lichtenberg wsiadła do pociągu wiozącego polskich repatriantów i sowieckich żołnierzy w kierunku granicy. Musiała przezwyciężyć strach przed tym nieznanym co ją oczekiwało. Musiała też przezwyciężyć własne przekonania, po raz pierwszy w jej życiu świadomie łamała obowiązujące prawo. 
O pierwszej w nocy pociąg osiągnął stację graniczną Kostrzyń nad Odrą. Żeby uniknąć kontroli granicznej, wysiadła z wagonu z przeciwnej strony niż peron i ukryła się w zaroślach. Tuż przed odjazdem wskoczyła z powrotem. Na szczęście jej współpasażerowie nie zwrócili uwagi na jej zachowanie. Dalej jechała już bez biletu i bez zezwolenia. Musiała starać się unikać rozmów z innymi pasażerami, bo mówiła przecież bardzo słabo po polsku. Tak udało się jej dojechać do Poznania. Dworzec był pełen żołnierzy sowieckich. Z obawy przed kontrolą opuściła teren dworca przez dziurę w płocie. Był już wieczór i padał deszcz. Na szczęście dwie Polki, które zapytała o drogę, miały zrozumienie dla matki szukającej swoich dzieci. Zaproponowały nocleg, a następnego dnia pomogły jej kupić bilet do Gdańska. 
Z rozmów współpasażerów w pociągu dowiedziała się, że w Gdańsku wysiadających podróżnych oczekuje kontrola. Pojechała zatem dalej w kierunku Gdyni. Po opuszczeniu dworca w Oliwie pociąg został zatrzymany z powodu małej awarii. Korzystając z tej okazji wyskoczyła na tory i poszła do miasta. W Oliwie przenocowała w jakimś wejściu do piwnicy zawinięta w pałatkę. Rano następnego dnia poszła piechotą do Sopotu. Z bijącym sercem znalazła dom dziecka na ulicy Czerwonej Armii. Starsza kobieta, która jej otworzyła twierdziła, że nie zna żadnego Fritza ani Rainera Paetzold. Wszystkie niemieckie dzieci zostały wysłane z transportami do Niemiec. Punkt zbiorczy jest na Oruni. Tam można sprawdzić listy z nazwiskami. 
W innych domach dziecka otrzymała podobną odpowiedź. Oczywiście pytała też na Oruni. Naszych nazwisk nie znalazła na liście. 
W tym czasie miała w Gdańsku jeszcze paru znajomych, u których mogła mieszkać i dostać coś do jedzenia. Jednak czas naglił, bo ciągle coraz więcej Niemców wysyłano transportami na Zachód. 
Poprzez znajomych z Pucka dostała jeszcze raz potwierdzenie, że dzieci zostały zawiezione do domu dziecka w Sopocie. Udała się tam po raz drugi, tym razem z osobą, która potrafiła tłumaczyć. Teraz pokazała też zdjęcie Fritza. Siostry prowadzące dom dziecka nie rozpoznały go. Nagle w korytarzu pojawiła się przypadkowo młoda dziewczyna, prawdopodobnie pomoc kuchenna. Poprosiła żeby jej pokazać to zdjęcie, bo pracuje tu już od początku. Rozpoznała od razu mojego brata i powiedziała, że obaj chłopcy tu byli, ale już zostali oddani obcym ludziom na wychowanie. Nikt w domu dziecka nie znał nazwisk rodzin opiekuńczych. Nie było też żadnych list z nazwiskami dzieci. Godzinę później matka próbowała jeszcze raz rozmawiać z tą samą osobą, ale tym razem siostry były bardzo nieprzychylne i nie pozwoliły jej spotkać się z tą dziewczyną. Wtedy pojęła, że pyta o sprawy niewygodne. W momencie gdy chciała opuścić dom dziecka, jeden z chłopców spojrzał na zdjęcie i powiedział: „to jest Staś, on jest teraz u naszej byłej kierowniczki, panny Jadwigi Łoskiewicz, ulica Stalina 752”. On potwierdził też, że ja w lipcu zostałem zabrany przez obcych ludzi. 
Matka udała się natychmiast pod wskazany adres. Nikt nie odpowiadał na pukanie, ale drzwi były uchylone. Ostrożnie weszła do mieszkania i zobaczyła Fritza siedzącego przy stole kuchennym. Po 9 miesiącach nie mówił on już prawie wcale po niemiecku. Matkę jednak rozpoznał, przytulił się do niej i zawołał „Mutti”. Teraz już była pewna, że odnalazła swego syna i że go zabierze ze sobą. Opiekunka Fritza twierdziła, że musi go oddać rodzonej matce, nawet jeśli ona jest Niemką. 
Wydanie dziecka, które było pod opieką państwa, było możliwe tylko za zezwoleniem Ośrodka Opieki Społecznej. W urzędzie tym potraktowano matkę, jako Niemkę, z nienawiścią. Dla nich było od razu jasne, że przybyła do Polski w sposób nielegalny. Przekazali ją milicji. UB w Sopocie trzymało ją do wieczora, ale wieczorem po krótkim przesłuchaniu została wypuszczona. 
Według rozporządzenia Ośrodka Opieki Społecznej Fritz musiał natychmiast opuścić mieszkanie jego opiekunki i wrócić do domu dziecka. To oznaczało ponowną utratę kontaktu z osobami bliskimi dla niego. Siostry prowadzące dom dziecka zabroniły także mamie odwiedzać Fritza, rzekomo bojąc się uprowadzenia. Warunkiem wydania dziecka było zapłacenie sumy 8000 zł jako zwrot kosztów utrzymania i przedstawienie dwóch świadków, którzy mieli potwierdzić jego tożsamość. 
Pieniądze z trudem zdobyła, udało się je dostać od znajomych Niemców, którzy mieli opuścili Polskę najbliższymi transportami. Natomiast jako świadków przedstawiła dwie kobiety, które były zatrudnione w majątku w Celbowie, dobrze ją znały i chętnie udzieliły pomocy. Bez problemów rozpoznały one Fritza spośród innych dzieci. Prokurator w Sopocie przyznał Fritza matce. Żeby go zabrać z domu dziecka musiała jeszcze przedstawić metrykę urodzenia, której oczywiście nie miała przy sobie. Znowu pomogli jej ludzie z majątku i załatwili wystawienie metryki w Urzędzie Stanu Cywilnego w Pucku. 2 grudnia 1945 zezwolono jej odebrać syna. Nie miała jednak gdzie się z nim zatrzymać a wiedząc, że Jadwiga Łoskiewicz kocha Fritza, poprosiła ją o kwaterę do czasu odejścia transportu. Te parę dni, które pozostały chciała poświęcić na szukanie mnie. Szukała w zapiskach kościelnych przypuszczając, że zostałem ochrzczony w kościele katolickim. Trafiła na pewien ślad, ale nagle stało się coś, co zmieniło całą sytuację. 
Rano 5 grudnia Jadwiga Łoskiewicz twierdziła, że czuje się chora i poprosiła matkę, żeby tym razem ona kupiła mleko. W momencie gdy wracała z pełną bańką, przed wejściem do domu została zatrzymana przez ubeka w cywilu. Najpierw zaprowadził ją na komendę milicji w Sopocie, ale tam nikt nie chciał przejąć tej sprawy. Zatrzymanym samochodem zawiózł ją do komisariatu we Wrzeszczu na rogu Partyzantów i Grunwaldzkiej. Jako powód zatrzymania podał, że w 1939 roku został on rzekomo pobity przez naszego ojca. W tym komisariacie zatrzymano matkę tylko na jedną noc. Następnego dnia odtransportowano ją pod eskortą milicji do siedziby UB na ulicy Nowe Ogrody w Gdańsku. Tutaj została zamknięta w pomieszczeniu, w którym uwięzionych było około 100 osób, mężczyzn i kobiet; w piwnicy bez okien i wentylacji. To był 6 grudzień 1945, jej 36. urodziny. Oczekiwało ją tutaj osiem najgorszych dni jej życia, jak sama później stwierdziła. Więźniowie i strażnicy byli agresywni. Bicie i szykany były na porządku dziennym. Najgorsze incydenty zdarzały się w ciągu nocy, spanie było prawie niemożliwe. 
Po 7 dniach została przesłuchana przez młodego porucznika UB. Pomimo słabej znajomości języka polskiego udało jej się zrozumieć, że podsunięty przez oficera protokół zawiera fałszywe wypowiedzi, umieszczone tam w celu uzyskania wyroku skazującego. Odmówiła podpisania tego dokumentu. Następnego dnia, 13 grudnia, została przeniesiona do aresztu śledczego na ulicy Bogusławskiego. Tym razem została zamknięta w pojedynczej celi, bez ogrzewania i z wybitym oknem. Przebywała tam do stycznia 1946. Następnym etapem było więzienie na ulicy Kurkowej. Tutaj były lepsze warunki higieniczne i bardziej uregulowany tryb życia. Męczyła ją przede wszystkim niepewność co do jej dalszego losu. Nadal musiała znosić szykany strażniczek, ale bicie było zabronione. Głównym niedostatkiem było jednostronne wyżywienie powodujące szkorbut i inne dolegliwości. 
W lutym 1946 została przesłuchana przez prawnika z Warszawy, który nie znalazł w aktach powodu zatrzymania i obiecał coś zrobić w jej sprawie. Pomimo tego dopiero 17 lipca 1946 roku została wypuszczona na wolność, bez pieniędzy, w zimowym ubraniu. Później dowiedziała się, że podczas jej pobytu w więzieniu pytano ludzi na folwarku w Celbowie, jak się ona i jej mąż zachowywali podczas wojny. To śledztwo nie dało widocznie żadnych podstaw do dalszego zatrzymywania jej w areszcie. 
Piechotą udała się z Gdańska do Sopotu. Siłę czerpała z nadziei, że wkrótce zobaczy swego syna Fritza. Można sobie wyobrazić jej rozczarowanie i rozpacz gdy stwierdziła, że w mieszkaniu na ulicy Stalina mieszkają już inni ludzie. Według nich Fritz zachorował na płuca i musiał wyjechać razem z opiekunką w góry, żeby zmienić klimat. Nowego adresu nie znali. Dalsze poszukiwania w urzędzie meldunkowym wykazały, że opiekunka Fritza nie wymeldowała się. To znaczyło też, że nie pozostawiła tam nowego adresu. 
Matka czuła się wtedy całkowicie bezsilna. Wiedziała, że jest „tylko” pogardzaną Niemką. Przypomniała sobie jak opiekunka Fritza powiedziała jej, że uważa wszystkich Niemców za zwierzęta i że dla niego byłoby najlepszym rozwiązaniem pozostać w Polsce, bo matka wychowa go na pewno na nazistę. Także pracownicy Ośrodka Opieki Społecznej starali się robić wszystko, żeby nie odzyskała dzieci. Wiedziała też, że w czasie pobytu w więzieniu w prasie gdańskiej ukazał się artykuł szkalujący jej ojca Fritza Rodenackera. Artykuł pełen bezpodstawnych oskarżeń i kłamstw. 
Notabene, podobne oskarżenia przeciwko niemu są do dziś powtarzane w niektórych polskich publikacjach. 
Teraz matka musiała podjąć decyzję, czy pozostać w Polsce i dalej szukać dzieci, nawet jeśli miałaby być ponownie aresztowana, czy też z następnym transportem wrócić do Klausa i Wolfa do Niemiec. Znajomi, u których tymczasowo mieszkała, byli zdania, że powrót do Niemiec jest najrozsądniejszy. Także listy z Niemiec budziły w niej tęsknotę za tak dawno nie widzianymi synami. Pomimo to zdecydowała się na pozostanie. Jej sytuacja była bardzo niewygodna. Nigdzie nie mogła się zameldować, bo natychmiast zostałaby wysiedlona. Także z noclegiem były kłopoty. Co parę dni zmieniała miejsce pobytu, aby nie nadużywać cierpliwości swoich gospodarzy, którzy też mieli dosyć własnych kłopotów. Pieniądze, które dostała od znajomej odjeżdżającej transportem, nie wystarczyły na długo. Na szczęście udało się jej znaleźć zatrudnienie jako pomoc domowa w rodzinie polskiego prawnika. Pracodawca dowiedziawszy się o jej losach, pomógł znaleźć adwokatkę, która chętnie zajęła się sprawą szukania dzieci. Z jej udziałem poszukiwanie Fritza zostało przejęte przez prokuraturę w Gdańsku. Prokuratur polecił też milicji w Sopocie, żeby szukać Rainera (czyli mnie). Już dwa dni później zaprowadził ją, tym razem uprzejmy, milicjant do rodziny, która opiekowała się chłopcem o nieznanym pochodzeniu. Przypadkowo był to ten sam adres, który ona znalazła tuż przed aresztowaniem niecały rok temu. Chłopiec, którego tam znalazła miał około 2,5 roku. Mnie widziała po raz ostatni gdy miałem 9 miesięcy. Pomimo tego od razu była przekonana, że znalazła swego najmłodszego syna. Być może tak bardzo chciała, żeby to było prawdą. Rodzina, w której go znalazła, nie robiła dobrego wrażenia. Mały Karol potrafił już palić papierosy i pić wódkę. 
Matka znowu pojechała do Celbowa żeby postarać się o świadków. Trzy kobiety, byłe zatrudnione z folwarku, chętnie pojechały z nią do Sopotu. Widząc Karola nie miały ani chwili wątpliwości, że to Rainer. Tak też zeznały obecnemu przy tym milicjantowi. Adwokatka wystąpiła teraz z wnioskiem do sądu o oddanie dziecka matce. 
W tym samym czasie matka została ostrzeżona, że jest poszukiwana przez milicję w Sopocie, prawdopodobnie na wskutek donosu pracowników Ośrodka Opieki Społecznej. Ukryła się we Wrzeszczu, gdzie znowu udało jej się znaleźć zatrudnienie w rodzinie innego polskiego adwokata. Przy jego współudziale i przy pomocy adwokatki z Sopotu doszło w końcu do procesu 12 marca 1947. Już dwa dni przed procesem opiekunka małego Karola oddała go dobrowolnie kasując 3000zł. Proces przebiegł bez kłopotu. Czterech świadków potwierdziło że rozpoznają w Karolu Rainera i sąd przyznał go matce. Rainer był tak zaniedbany, zawszony, zarażony świerzbem, że nie mogła go zabrać do mieszkania pracodawców, którzy mieli małe dziecko. Woźnica z Celbowa, który też był świadkiem w sądzie, zabrał go ze sobą. W Celbowie zajęła się Rainerem jego córka. 
8 Maja 1947 mama została nagle zabrana przez milicję w celu wysiedlenia. Obawiała się, że wysiedlą ją bez Rainera, który w tym czasie był jeszcze w Celbowie. Na szczęście jej szef zadzwonił do zarządcy Celbowa i Rainer został dostarczony następnego dnia do obozu dla wysiedleńców. To był tak zwany Narvik-Lager w Gdańsku. Warunki pobytu tam były niewiele lepsze niż w więzieniu. Pomimo tego poprosiła o przedłużenie pobytu. Miała ciągle jeszcze nadzieję, że prokuratura znajdzie Fritza. Niestety, nie otrzymała żadnej wiadomości o nim. Musiała więc 17 lipca 1947 opuścić Polskę ostatnim transportem idącym na Zachód. 
Klaus i Wolf znajdowali się w tym czasie na południu Niemiec, w pobliżu Jeziora Bodeńskiego. Jedna z kuzynek naszej babki Erny Rodenacker była nauczycielką w słynnej prywatnej szkole mieszczącej się w Zamku Salem. Postarała się ona o to, żeby obaj zostali przyjęci do tej szkoły i umieszczeni w internacie. Tam mama odnalazła ich po powrocie z Polski. Po prawie dwóch latach rozłąki byli znowu razem. Klaus i Wolf prawie już zapomnieli jak ich mama wygląda. Wydała im się obca. Była przecież zmieniona przez to co przeżyła. Rainer został szybko zintegrowany, chociaż początkowo mówił tylko po polsku. Klaus i Wolf będąc w wieku 7 i 5 lat przeżyli dwa lata bez mamy pod opieką dalekiej rodziny w obcym otoczeniu, byli bardzo samotni i zagubieni, był to bardzo trudny okres w ich życiu. 
Pomimo pomocy rodziny i bezpłatnego miejsca w szkole, warunki finansowe rodziny były bardzo ciężkie. Matka utraciła nie tylko męża i rodziców ale też cały majątek. Otrzymywała wtedy skromną rentę, która nie wystarczała na wyżywienie dzieci. Dorabiała zbierając w lesie maliny i zioła na sprzedaż. Później też żyła bardzo skromnie, renta którą otrzymała po mężu była niska i aby mieć trochę więcej pieniędzy opiekowała się małymi dziećmi. Jednak jej główną troską było odnalezienie Fritza. Nie miała przecież wtedy wątpliwości, że Rainer jest jej prawdziwym synem. Poszukiwała Fritza za pośrednictwem Czerwonego Krzyża i przy pomocy polskiego adwokata mieszkającego w Poznaniu. Przez lata nie udało jej się znaleźć żadnego śladu. 
W tym czasie Fritz, teraz Staś mieszkał razem z opiekunką w Józefowie koło Otwocka. Zarówno on jak i jego opiekunka mieli zmienione nazwiska. Staś miał polską metrykę urodzenia z inną datą i miejscem urodzenia. Znalezienie ich nie było łatwe. 
Ja (czyli prawdziwy Rainer) żyłem w tym czasie w Gdańsku-Wrzeszczu pod nazwiskiem Jerzy Chojnacki. Także moje pozostałe dane personalne były całkowicie zmienione. Zarówno Staś jak i ja nie wiedzieliśmy nic o naszym pochodzeniu. Byliśmy przekonani, że nasze opiekunki są naszymi matkami. One utrzymywały stały kontakt miedzy sobą. Ja wiedziałem, że w Józefowie żyje syn znajomych, który nazywa się Staś, ale nie znałem go i nie miałem pojęcia, że jest on moim bratem. 
Obaj byliśmy wychowani w antyniemieckim duchu, jak zresztą wszyscy w tym czasie. Rany z czasu okupacji były jeszcze świeże a straszak niemiecki był zawsze wygodnym narzędziem polityki populistycznej. Rodzina, w której Staś się wychowywał, była w czasie okupacji aktywna w konspiracji związanej z AK i poniosła też ofiary w czasie powstania warszawskiego. Także ja byłem ciągle konfrontowany z opowiadaniami o zbrodniach niemieckich w czasie wojny. 
Adwokat z Poznania szukał Stasia za pośrednictwem prokuratury i milicji. Nie przynosiło to żadnych wyników. Przypuszczając, że jego starania są sabotowane, zwrócił on się w roku 1955 ze skargą do Rady Państwa. Nagle potoczyło się wszystko innym trybem, ale nie tak jak on się tego spodziewał. Milicja odnalazła właściwy adres i nagle stała się nadgorliwa. Zamiast zawiadomić adwokata, aresztowali opiekunkę Stasia i razem z nim, pod milicyjną eskortą zawieźli ich do Sopotu. Tam została ona umieszczona w areszcie a Staś w izbie zatrzymań dla nieletnich. W takich warunkach 13 letni Staś dowiedział się od milicjantów, że osoba, którą uważał za swoją matkę, nie jest jego matką i że on jest Niemcem. To wydarzenie nie nastawiło go pozytywnie do jego prawdziwej matki. W ciągu następnych lat wszystkie próby nawiązania kontaktu przez matkę czy innych członków rodziny natrafiały na jego opór. 
Ja, w tym czasie mieszkałem z moimi polskimi rodzicami, którzy obdarzali mnie miłością i starali się spełniać wszystkie moje potrzeby. Niestety jako małżeństwo nie żyli w zgodzie. Dlatego też moja polska matka któregoś dnia, w tajemnicy przed ojcem powiedziała mi, że nie jestem ich dzieckiem i że jestem Niemcem i że, naprawdę nazywam się Rainer Paetzold. Miałem wtedy 15 lat. Nie wiem co minie bardziej poruszyło, prawda o moich rodzicach czy to że jestem Niemcem. Powiedziała mi ona, że postanowiła mnie oddać prawdziwej matce, bo w takiej skłóconej rodzinie nie mogę być szczęśliwy. Nie chciałem tego, uważałem ich za moich rodziców i nie chciałem być Niemcem. Najchętniej zapomniałbym o tym wszystkim. W końcu jednak uległem jej namowom. To było na początku listopada 1959 roku. Taksówką wynajętą w Gdyni pojechaliśmy do Pucka. Tam odwiedziliśmy panią Klarę Szarmach, która jak się okazało znała moich rodziców. Do dzisiaj jest zagadką skąd moja polska matka wiedziała do kogo się udać. Pani Szarmach od razu rozpoznała, że jestem synem Paetzoldów. Dla potwierdzenia mojej tożsamości zaproponowała żebyśmy razem pojechali do Celbowa. Zaprowadziła nas do domu rodziny Kunath, byłego woźnicy Fritza Rodenackera. Pani Szarmach wskazała na mnie i spytała „Kto to jest?”. „To jest Paetzold” odpowiedział pan Kunath bez zastanowienia. Tak samo moja była niania Johanna Rohraff rozpoznała mnie natychmiast. 
Moja polska matka wysłała poprzez panią Szarmach list do matki w Niemczech, w którym napisała, że ma jej syna i chce go jej oddać. Teraz dopiero nasza matka dowiedziała się, że wtedy w 1947 roku pomyliła się i wzięła nie swoje dziecko. Także Rainer przy tej okazji dowiedział się, że nie jest rodzonym synem. Ten fakt nie zmienił jednak stosunku mamy do Rainera. Traktowała go dalej jak własnego syna. 
Parę tygodni po moim pojawieniu się w Celbowie, przyjechała do Polski daleka krewna z Niemiec, żeby nawiązać pierwszy kontakt. W czasie tej wizyty moja polska matka zmieniła jednak zdanie i nie chciała mnie już oddać. Kontakt został zerwany w dramatycznych okolicznościach. Taki obrót spraw w końcu mnie zadowalał, ponieważ nigdy nie byłem w pełni przekonany, że chcę jechać do Niemiec. W ciągu następnych lat, podobnie jak Staś, odmawiałem wszystkich kontaktów z moją niemiecką rodziną. Polska matka przedstawiała mi moją niemiecką matkę w sposób negatywny. Twierdziła ona na przykład, że matka zabrała wtedy tylko dwóch synów, bo miała zbyt dużo bagażu z kosztownościami, które były dla niej ważniejsze od dzieci. Wtedy też nic nie wiedziałem o tym co mama przeżyła szukając nas tuż po wojnie. 
W wyniku tego, że moja polska matka podjęła kontakt z rodziną w Niemczech, urwały się kontakty pomiędzy nią i opiekunką Stasia. W pewnym sensie moja polska matka „zdradziła wspólną tajemnicę”. Nie mieliśmy od tego czasu żadnych wiadomości od nich. Ja wprawdzie już wiedziałem, że mam brata w Józefowie, ale nie odwiedzałem go, bo sytuacja była niejasna. Czułem też się współwinny, że taka sytuacja powstała. Przede wszystkim starałem się chyba zapomnieć o wszystkim co miało jakiś związek z tym tematem. Chciałem, żeby wszystko tak było jak przedtem. Przypuszczam, że Staś odczuwał podobnie. Opiekunka Stasia poinformowała go, że w Gdańsku odnalazł się jego młodszy brat i że wyjechał do Niemiec, co nie było zgodne z prawdą. 
Nagle latem 1963 roku nadeszła kartka pocztowa od opiekunki Stasia z „ostrzeżeniem”, że Wolf jest w Polsce. Okazało się, że Wolf, który był wtedy studentem, postarał się o to żeby dostać praktykę wakacyjną w Poznaniu. Pierwszy weekend wykorzystał, żeby odwiedzić Stasia. Zaskoczył go zupełnie i chyba wtedy udało mu się zmienić nastawienie Stasia do niemieckiej rodziny. 
Rzeczywiście, tak jak się spodziewałem, w następną niedzielę zjawił się u mnie. Podobnie jak u Stasia miał ze sobą tłumacza, który był nieźle rozbawiony tą niezwykłą sytuacją. Co mnie przede wszystkim uderzyło to było to niezwykłe podobieństwo, które nie ograniczało się tylko do podobieństwa fizycznego. To były też gesty, mimika i dużo więcej. Moje uczucia były bardzo sprzeczne i chyba nie potrafiłem wtedy z tym sobie dać rady. Z jednej strony czułem sympatię do mojego brata a z drugiej strony chciałem być lojalny w stosunku do mojej polskiej matki i nie chciałem być Niemcem. Potrzebowałem lat, żeby nauczyć się obchodzić z takimi ambiwalentnymi uczuciami. 
Pierwszą moją reakcją na wizytę Wolfa było odwiedzenie Stasia w Józefowie. Tutaj też odczułem to duże podobieństwo. Tym razem nie musiałem zabraniać sobie ulegać tej sympatii. Następny weekend spędziliśmy w trójkę w Poznaniu. W ten sposób Wolf osiągnął to, że kontakty między nami stały się możliwe. W następnym roku Staś załatwił, z dużymi trudnościami, zaproszenie dla Klausa na przyjazd do Polski. Nie było wtedy stosunków dyplomatycznych z RFN i aby otrzymać zgodę musiał złożyć w milicji oświadczenie, że to jest jego brat, co spowodowało że później przez 12 lat nie mógł otrzymać paszportu. Klaus odwiedził Stasia w nowym mieszkaniu w Warszawie. i udało się mu wtedy namówić go, żeby spotkał się z mamą. Ja stawiałem jeszcze opór. Bałem się takich dramatycznych sytuacji jak wtedy w 1959 roku. 
Pierwsze spotkanie Stasia z mamą nastąpiło w 1965 roku w słowackich Tatrach i przełamało jego wszystkie obiekcje w stosunku do niemieckiej rodziny. Ja potrzebowałem jeszcze paru lat. Także moja pierwsza żona przekonywała mnie, że muszę spotkać się z moją matką. Do spotkania doszło latem 1971 roku na Słowacji. Nasza matka była bardzo szczęśliwa. Po raz pierwszy po tylu latach rodzina była zjednoczona. Ja z mojej strony odczułem od razu, że nie ma pomiędzy nami żadnej obcości i obdarzyłem ją od razu pełnym zaufaniem. 
Od tego momentu spotykaliśmy się częściej, w Czechosłowacji albo w Berlinie Wschodnim. W tych latach zacząłem coraz bardziej odczuwać jak beznadziejna była polityczna i gospodarcza sytuacja w Polsce. Byliśmy świadkami wydarzeń marca 68 i grudnia 70 w Gdańsku. Społeczeństwo straciło całkowicie zaufanie do władz. W 1968 zacząłem pracować zawodowo jako inżynier. Rzeczywistość życia zawodowego była dodatkowym rozczarowaniem. Miałem wrażenie, że studiowałem na próżno i kasuję tylko zasiłek dla bezrobotnych. Pod koniec grudnia 1973 wykorzystałem wycieczkę sylwestrową do Jugosławii i Wenecji, żeby zostać na Zachodzie. 
Od roku 1974 mieszkam w Niemczech. Do momentu śmierci naszej matki w roku 1998 utrzymywałem z nią stały kontakt. Także kontakt pomiędzy wszystkimi pięcioma braćmi jest żywy. Staś nadal mieszka w Warszawie i pomimo, że nie zdecydował się na wyjazd na stałe do Niemiec, od lat utrzymuje ścisły kontakt z rodziną . Począwszy od 1978 roku (gdy pierwszy raz uzyskał paszport i zgodę na wyjazd) wraz z żoną i córkami prawie co roku spędzał wakacje u mamy w Waldenweiler pod Stuttgartem. Po śmierci mamy często jest w Niemczech i spotyka się z nami. Tuż po urodzeniu się jego córek nasza matka zaczęła uczyć się języka polskiego po raz drugi w jej życiu, żeby móc się porozumiewać z wnuczkami, ale one ją wkrótce przegoniły i zaczęły mówić po niemiecku. Znamienne było, że nigdy nie obserwowałem, żeby nasza matka okazywała nienawiść w stosunku do naszych polskich matek, przez które została tak mocno skrzywdzona. Jej stosunek do Polski był nacechowany życzliwym zainteresowaniem, chociaż przez długi czas nie chciała tam jechać. Dopiero po śmierci mamy dowiedziałem się z jej wspomnień, jak dramatyczne były jej przeżycia w Polsce w tych latach po wojnie. 
Celbowa nie odwiedziła nigdy więcej, pomimo, że w 1984 roku była z wycieczką w Warszawie i Gdańsku. Razem ze Stasiem chodziła po Gdańsku i pokazywała gdzie uczęszczała do szkoły - Viktoria Schule, gdzie mieszkała jej babcia pochodząca z rodziny Steffens i opowiadała, że pamięta jak odwiedzała jako dziecko swoja prababkę w „Złotej Kamienicy” nazywanej też Steffens Haus koło fontanny Neptuna. 
Zapoznając się z dramatyczną historią naszej matki, w czasie jej powrotu po wojnie do Gdańska w celu odszukania Fitza i mnie, można uważać, że zakończyło się to niepowodzeniem – znalazła i utraciła Fritza zamiast mnie zabrała ze sobą inne dziecko. Jednak gdyby wtedy nie dotarła do Fritza (Stasia) i jego opiekunki, nie miała by śladu do dalszych poszukiwań. Trzeba podkreślić, że dzięki jej uporowi , konsekwencji i wytrwałości zaistnieliśmy ponownie w rodzinie. 
Czasem jestem pytany z jaką narodowością identyfikuję się. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Porozumiewam się i myślę w obu językach, żyję sprawami obu krajów i odczuwam to jako wzbogacenie. Chyba przez to uważam, że identyfikacja z konkretną narodowością nie jest mi potrzebna. 
Prawdziwe pochodzenie Rainera nie jest do dzisiaj wyjaśnione pomimo wieloletnich usiłowań naszej matki w tym kierunku. 
Losy naszej rodziny zostały dwukrotnie sfilmowane. Na początku lat 60 było nadane słuchowisko i widowisko telewizyjne „Der vierte Platz”. Scenariusz Horsta Mönnicha ukazał się później jako powieść pod tym samym tytułem (polskie tłumaczenie: „Czwarte miejsce przy stole”). 
W roku 2006 reżyser Volker Koepp nakręcił z udziałem wszystkich pięciu braci film dokumentalny „Söhne” („Synowie”). W roku 2007 został ten film na festiwalu w Nyon (Szwajcaria) odznaczony główną nagrodą: „Grand Prix Visions du Réel“. 
17 października 2009 pokazaliśmy film „Synowie” w szkole w Celbowie. Obecni byli nauczyciele, mieszkańcy Celbowa i okolic, obecni byli także potomkowie ludzi, którzy byli zatrudnieni na folwarku w czasach Rodenackerów. 
To było prawie dokładnie 50 lat po tym, gdy jako 15-letni chłopiec, tam byłem i pan Kunath powiedział: „to jest Paetzold” 

Jerzy Paetzold, Heidelberg 


Większa część tego tekstu opiera się na wspomnieniach Elisabeth Paetzold, które napisała po powrocie z Polski.



Poniżej Celbówko.