niedziela, 26 lipca 2020

A fama, a bello, a peste libera nos, Domine. cz.II

A fama...
Głód.
O głodzie można wiele napisać i analizować to zjawisko, stan, plagę na wieloraki sposób. Nie będę tego robił, ponieważ już ktoś to zrobił i, moim zdaniem, uczynił to w sposób dogłębnie wyczerpujący.

"Głód" Martin Caparrós


"Dziwne słowo. Z łacińskiego famen Wlosi zrobili fame , Portugalczycy fome, Francuzi faim, Hiszpanie hambre, z cząską br, która tkwi także w słowach hombre (człowiek), hemba (samica), nombre (imię) - słowach jakże pełnych treści. Nie ma chyba słowa bardziej obciążonego treścią niż hambre - a przecież tak łatwo pozbyć się tego ciężaru.

Przykre słowo. Trzeciorzędni poeci, czwartorzędni politycy i pismacy wszelkiej maści tak często go używali i nadużywali, że powinno się zabronić sięgania po nie. Tymczasem jest ono dostępne, lecz zrobiło się wytarte, wyzbyte treści. Sformułowanie "głód na świecie" - na przykład w zdaniu " A co, może chcielibyście zlikwidować głód na świecie?" - stało się frazesem, banałem, nasiąkło sarkazmem, jakim nasycamy wypowiedź, gdy chcemy oddać śmieszność pewnych dążeń. Kłopot z tymi starymi, wytartymi od nadużywania pojęciami jest taki, że pewnego dnia wydarza się coś, co ukazuje nam ich zupełną nowość - i wówczas eksplodują z całą siłą.
Głód, po hiszpańsku rzeczownik rodzaju żeńskiego, oznacza - według tych, którzy określają sens wyrazów - trzy rzeczy: ochotę na jedzenie; brak podstawowych produktów żywnościowych powodujący ogólne niedobory i nędzę; silne pragnienie lub apetyt na coś. A zatem odnosi się albo do stanu fizycznego konkretnego człowieka, albo do rzeczywistości przeżywanej przez wielu, albo do wewnętrznego doznania. Trudno wyobrazić sobie trzy bardziej różne znaczenia.
Głód to oczywiście coś więcej. Ludzie mający podejście techniczne i urzędowe starają się unikać samego słowa. Może wydaje im się zbyt brutalne, zbyt wulgarne i obrazowe. Albo - załóżmy uprzejmie - nie dość ścisłe. Terminy techniczne maja dobrą cechę: nie wywołują emocji. Pewne słowa natomiast tak. Urzędnicy - i organizacje, dla który pracują - wolą raczej te, które nie wywołują. Mówi się wówczas o niedoborach żywnościowych, o niedożywieniu, o problemach żywnościowych, aż wreszcie same terminy zaczynają się mylić i mylą tego, kto pragnie je zrozumieć."

"Jedną z podstawowych sztuczek jest mówienie - jeśli już nie ma innej rady - o głodzie jako o czymś bezosobowym, niemal abstrakcyjny, jak o zjawisku samym w sobie. Głód, walka z głodem. Przeciwdziałanie głodowi. Klęska głodu.
Ale głód nie istniej poza ludźmi. którzy go znoszą. Problemem nie jest głód, problemem są głodujący ludzie."


"Utrzymujący się głód to pierwotny stan, w którym funkcjonował człowiek, a ulga świadomości, że nie trzeba będzie szukać godzinami pożywienia, jest najważniejszą zdobyczą kulturową. Im bardziej jesteśmy syci, tym bardziej jesteśmy ludźmi. I tym bardziej jesteśmy ludźmi, im mniej czasu musimy poświęcać na nasycenie się pokarmem. Proces cywilizacyjny to droga od stanu, w którym cały czas poświęcany jest na zdobycie pożywienia, do stanu, w którym poświęcamy go na ten cel możliwie najmniej. Im większy głód, tym bardziej jesteśmy zwierzętami, im mniejszy - tym bardziej ludźmi."

"Oparcie diety na jednym produkcie nie tylko pogorszyło strukturę wyżywienia, lecz przyniosło ze sobą poważne niebezpieczeństwo. Ilekroć jednego, jedynego niemal produktu brakowało - z powodu suszy, wojny, powodzi, mrozu - przychodził straszliwy głód. Pierwszą znaną nam wzmianką o głodzie jest napis na grobie Egipcjanina Ankhtifiego, gubernatora jednej z prowincji Południa przed czterema tysiącami lat. Głosi on: Górny Egipt umierał z głodu, tak że wszyscy zjadali własne dzieci. 
[SIC!]

"Idea rozróżnienia między żywnością sfer wyższych i niższych osiągnęła swoje apogeum w Rzymie. Uczty z czasów cesarstwa pozostają - wciąż jeszcze, dwa tysiące lat później - symbolem wyszukanej diety bogaczy. Uczta Trymalchiona opisana w Satyriconie, z wymionami zajęcy, gęśmi nadziewanymi ostrygami, językami flamingów i ptaszkami z mięsa wieprzowego pozostaje najbarwniejszym przykładem tej różnicy. Jeśli sztuka gastronomiczna polega na przemianie naturalnego produktu w coś poddanego obróbce przez kulturę, owe ptaki z mięsa wieprzowego stanowią być może szczytowe osiągnięcie w tej dziedzinie: nie ulega zmianie sam kształt potrawy; zmienia się zwierzę, powstaje fałszywe. Natura zostaje poddana procesowi przyrządzania, przetwarzania."

więcej w temacie warto zacząć od: tutaj


"Od początków cywilizacji głód był jedną z najpotężniejszych broni, ekstremalną formą sprawowania władzy - zmuszał do kapitulacji miasto, któremu odcięto zaopatrzenie, pozwalał zyskać przychylność albo zrozumienie u ludności, której oszczędzono głodu dzięki rozdawnictwu żywności. Okazywał się skuteczny w wielu innych sytuacjach.
Stanowił zagrożenie, bo nigdy nie przestawał być obecny. Głód i możliwość jego wystąpienia były przez tysiąclecia zwyczajnym tłem życia.[...]
W znakomitej książce zatytułowanej Hunger. An Unnatural History Sharman Apt Russel opisuje, zaobserwowane przez Roberta Dirksa trzy fazy pojawiające się kolejno w obliczu groźby głodu.

Na początku ludzie zauważają niebezpieczeństwo i podnoszą ogólny alarm. Stają się podnieceni i bardziej towarzyscy. Chętniej dzielą się z innymi i organizują na przykład darmowe posiłki. Przemieszczają się. Narastają emocje. Pojawia się drażliwość i złość, niepokój, polityczne zamieszki, szabrownictwo. Może być obserwowany wzrost religijności, pobożności, mistycyzm.

W drugim etapie opór skierowany jest przeciwko samemu głodowi, a nie jego przyczynie. Ludzie oszczędzają siły, zamiast je wydatkować. Stają się mniej towarzyscy, nakierowują działania na zdobycie pokarmu. Małe zamknięte grupy takie jak rodziny zapewniają największe szanse przetrwania. Przyjaciela i dalsi krewni zostają często odsunięci. Ludzie często kradną. Zorganizowane akcje polityczne cichną, choć pojawiają się sporadyczne wybuchy agresji o przemocy. W owym okresie społecznej niestabilności obywatele z większą ufnością zwracają się ku władzy. (...)

Ostatni etap to upadek jakiegokolwiek odruchy współdziałania, nawet pomiędzy członkami tej samej rodziny. Zjawisko to może następować stopniowo. Najpierw ofiarą padają najstarsi, potem małe dzieci. Ludzie stają się fizycznie i psychicznie wyczerpani, godzinami siedzą, wpatrują się w milczeniu w przestrzeń. (...)"

"Religia chrześcijańska, przy wszystkim co uczyniła, pod względem siły uciszania biednych nigdy nie dorówna jednak hinduizmowi. Taki jest przede wszystkim cel religii: jeśli ktoś żyje w nędzy, goni w piętkę, nie dojada, wtedy potrzebuje wiary w jakiś wyższy porządek, w Coś, co tę sytuację wyjaśni i usprawiedliwi. Wyjaśni, dlaczego niewielu posiada wszystko, rządzi i decyduje o życiu i śmierci innych. Ale nie tylko to. Wyjaśni również, a jakże, głupstwo śmierci i przekona człowieka, że nie jest ona ostateczna; więcej, wytłumaczy mu, nie bez trudu, rację istnienia, a przynajmniej wskaże źródło tylu nieszczęść na świecie - i nie tylko to.

Kiedy Nowy Testament mówi: błogosławieni ubodzy, albowiem do nich należy królestwo niebieskie,  robi wielki krok naprzód: pierwszy raz religia zachodnia uznaje, że bycie ubogim wiąże się z jakąś wartością, z niewinnością, i człowiekowi, który ten warunek spełnia, obiecuje rekompensatę [...] Hinduizm jest pod tym względem bardziej radykalny. Niczego nie ofiarowuje ani nie gloryfikuje kondycji ubogiego. [...] Twierdzi natomiast z mocą, że człowiek jest biedny, cierpi, znosi głód dlatego, że płaci za własne błędy, przeżywa konsekwencje tego, co uczynił w poprzednich wcieleniach, sam jest sobie winien. [sic] Krótko mówiąc: niech ma za swoje. Nazywa się to karma i jest najlepszym wynalazkiem tej tysiącletniej niemądrej kultury, jedynej bodaj, jaka pozwoliła niewielkiej grupie przywódców kontrolować przez wieki - aż do tej pory - tyle milionów zawsze bliskich śmierci obdartusów. 

To są Indie, ogromny potencjał. Hindusi chętnie nazywają siebie największą demokracją świata, bo i są. Nie lubią przyznawać się, że są krajem o najwyższym na świecie procencie głodujących - bo i to prawda. Fakt, że w największej demokracji żyje najwięcej głodujących, powinien budzić zaniepokojenie."


[SIC!] nie potrafię wymyślić komentarza : http://mandragon.pl/slum-tour-czyli-zwiedzanie-dzielnic-biedy/

https://www.fly4free.pl/zwiedzanie-slumsow/


"Wtedy w Kalkucie, w 1994 roku, też nie wiedziałem, w jaki sposób Anjeze robiła użytek ze zdobytej przez siebie aureoli świętości: święci mogą przecież mówić, co chcą, gdzie chcą i kiedy chcą. Korzystała z tego przywileju, aby prowadzić swoją najważniejszą kampanię: walkę z aborcją i antykoncepcją. Powiedziała to już w Sztokholmie, odbierając Pokojową Nagrodę Nobla: Aborcja jest największym zagrożeniem dla światowego pokoju. [sic] I dodała, żeby nie pozostawić wątpliwości: Antykoncepcja i aborcja są sobie równe pod względem moralnym. [SIC]

Później zaś, w czasie wystąpienia przed Kongresem amerykańskim, który przyznał jej niezwykły tytuł honorowej obywatelki, mówiła: Ubodzy mogą nie mieć nic do jedzenia, mogą nie mieć domu, ale mogą być mimo wszystko wielkimi ludźmi, jeśli zachowają bogactwo duchowe. Aborcja zaś, będąca często skutkiem antykoncepcji [?], doprowadza ludzi do duchowego ubóstwa, i to jest najgorsza nędza, najtrudniejsza do pokonania. A setki kongresmenów, z których wielu aprobowało aborcję i antykoncepcję, oklaskiwało ją w zachwycie."



"Zawsze wyobrażałem sobie te odległe miejsca - odległe na mapie, dalekie od znanych powszechnie punktów, dalekie od moich losów - jako coraz bardziej bezludne. Było to myślenie magiczne, bo na końcu świata jest pełno ludzi, życie aż tętni, kłębią się tysiące ludzi. I świat dobiegnie swego kresu właśnie w ten sposób: nie w eksplozji, lecz przy dźwięku klaksony. Pewnego dnia ktoś zatrąbi kolejny raz i wszystko wybuchnie. Właściwie nic wielkiego się nie wydarzy: to nie będzie wielki ogień, ogłuszający grom, od którego włosy stają dęba, ani Ziemia rozpadająca się na kawałki. Tyle, że ów klakson - być może tu, w Biraulu, albo w Kalkucie czy Dżakarcie - już nie wybrzmi: świat się skończy."



"W Indiach 37 procent dorosłych ma indeks masy ciała niższy niż 18,5 - przez WHO traktowany jako granica niedożywienia.

W Indiach 47 procent dzieci poniżej piątego roku życia nie osiąga prawidłowej wagi. Na całym świecie około 129 milionów dzieci waży mniej, niż powinno w swoim wieku. Z tego 57 milionów żyje - żyje? - w Indiach.

Na całym świecie około 195 milionów dzieci ma wzrost niższy, niż powinno osiągnąć w danym wieku. Z tego 61 milionów żyje - żyje? - w Indiach.

Każdego roku umierają w Indiach dwa miliony dzieci poniżej piątego roku życia. Połowa - milion dzieci każdego roku - z przyczyn związanych z niedożywieniem i głodem. Dwa miliony każdego roku, dwoje hinduskich dzieci w każdej minucie, w tej minucie.



U dziecka z ostrym niedożywieniem występuje dziewięć razy większe prawdopodobieństwo śmierci z powodu biegunki, odry, malarii, AIDS, zapalenia płuc niż u dziecka prawidłowo odżywionego. Nie tylko dlatego, że jego organizm pozbawiony jest sił obronnych, także z powodów czysto statystycznych: osoby niedożywione najłatwiej zapadają na zdrowiu - na skutek złych warunków życia - i najtrudniej wychodzą z choroby - nie mając dostępu do lekarzy i lekarstw. W Indiach, w każdym momencie, można doliczyć się około ośmiu milionów dzieci w tym stanie, zwyczajnie głodujących.

To tylko liczby. Liczby pokazujące to, co i tak wiemy, tłumaczące nam to, co oczywiste. Szanujemy liczby, uważamy, że mówią prawdę. Liczby to ostatni szaniec współczesnej wiarygodności.

Liczby to także najlepszy sposób na zamrożenie rzeczywistości - przeniesienie jej  w rejony abstrakcji.

(Po raz pierwszy w historii dysponujemy tak stosunkowo ścisłymi danymi na temat mieszkańców świata - ich liczby, rozmieszczenia, stanu posiadania, chorób, zajęć. Być może za pięćdziesiąt lat obecny poziom informacji wydawał się będzie prehistoryczny, niemniej nigdy nie mieliśmy do czynienia z czymś podobnym: świat postrzegany jest w kategoriach liczbowych, liczby go wyjaśniają - w każdym razie sądzimy, że wyjaśniają. Liczbami operują wielkie organizacje międzynarodowe, korporacje, rządy Pierwszego Świata. Posługują się nimi w takim celu, w jakim zawsze wykorzystywana była wiedza: aby umacniać różnice, budować władzę, kształtować korzystną dla siebie przyszłość)."

" Wraz z pierwszymi próbami sekularyzacji świata także głód przestał zależeć od Pana Boga, przechodząc do sfery gospodarki oraz jej wpływu na społeczeństwo. Adam Smith, ojciec liberalizmu, pisał, że niedobory żywności mogą być rezultatem wojen czy nieurodzaju, ale głód jest konsekwencją przemocy władzy, która usiłuje niegodnymi środkami złagodzić skutki niedoborów, zmuszając kupców do sprzedaży zboża po cenach uznawanych za właściwe. I podsumował stwierdzeniem, że swoboda handlu zbożem jest wszędzie w mniejszym lub większym stopniu ograniczona, a wielu krajach podporządkowana absurdalnym przepisom, które często zaostrzają nieunikniony dramat braku pożywienia, zmieniając niedobory w klęskę głodu. I że oczywiście bez tej ingerencji rynek mógłby znaleźć swój naturalny rytm i kreować świat bez głodu.

Wielebny Malthus nie uważał natomiast, że rynek zdolny jest rozprawić się z głodem. Między innymi dlatego, że nie uważał tego za konieczne - czy choćby pożądane.

Niewielu ludzi wywarło większy wpływ na sposób pojmowania przez nas głodu. Thomas Robert Malthus urodził się w 1766 roku w miasteczku Surrey, na południowym wschodzie Anglii. Był synem adwokata, studiował w Jesus College w Cambridge, wykładał teologię moralną, został wyświęcony na pastora, uzyskał jedną z parafii czy synekur, z których żyło tylu przedstawicieli angielskiej inteligencji i nauki. W zamian za gorliwość i troskę o poziom moralny swojej trzódki zyskiwali oni zabezpieczenie materialne, pozwalające im zajmować się własnymi sprawami. Wielebny Malthus zastanawiał się, dlaczego wbrew optymizmowi Oświeconego Rozumu biedni Anglicy, angielscy biedni, zrobili się tak brudni, brzydcy i źli - niemoralne, głodne pijaczki, ludzie mieszkający na śmietnikach, ladacznice, żebracy.


Maltus - w końcu chrześcijanin - odkrył, że byli tacy z powodu własnych win i rozwinął tę myśl w opublikowanym w 1798 roku sławnym dziele Essey on the Principle of Population, as it Affects the Future Improvement of Society. Jego główna teza głosiła, że nigdy nie wystarcza żywności dla wszystkich, gdyż nasza zdolność reprodukcji przewyższa zdolność produkowania żywności - bo człowiek w swojej głupocie, pragnie bardziej seksu niż pożywienia. i że ów impuls reprodukcji jest przyczyną nędzy niższych klas społeczeństwa oraz uniemożliwia znaczniejszą poprawę ich położenia. Że jeśli biedni są biedni i mrą z głodu, to dlatego, że mnożą się jak króliki, bardziej niż powinni. [sic]

Jest jednak na to rada, istnieją mechanizmy pozwalające uniknąć katastrofy i przywrócić jaką taką równowagę. Prawo przyrody utrzymuje zalążki życia w przepisanych granicach (...) Skutki jego u roślin i zwierząt wyrażają się w stratach nasień życia, chorobach i przedwczesnej śmierci. U ludzkości w nędzy i występku, pisał Malthus.

Występek, głód i nędza to środki - twierdził pastor Malthus - które wymyśliła boska opatrzność, by utrzymać wszystko na swoim miejscu: Występki ludzkie są czynnymi i skutecznymi środkami depopulacji. One jakoby wyprzedzają całą tą wielką armię, niosącą zniszczenie, a często one kończą dzieło. Jeśli nie dopisują choroby, epidemie, zarazy i plagi posuwają się w strasznym pochodzie i sieją zniszczenie. Jeżeliby zniszczenie było jeszcze niewystarczające, wówczas wkracza można i nieuchronna klęska głodu. Swym potężnym naciskiem utrzymuje w równowadze ilość ludności z ilością żywności na świecie."

Cały proces oceniany jest przez wielebnego z prawdziwym uznaniem: mimo, że te przeszkody w pewnych częściach tego dzieła wydawały się nie wiem jak przeraźliwe, to jednak ostateczny wynik tych badań jest tego rodzaju, że nie ma powodu do rozpaczliwego wyrzeczenia się wiary w postęp ludzkości. Nie tylko utrzymuje się bowiem konieczna równowaga między liczbą ludności a produkcją, lecz przykład przekonuje najbiedniejszych, by powstrzymywali się od bezmyślnego cudzołożenia, podłości ich chwiejny poziom moralny, oddala od nich pokusę lenistwa, nakłania ich do pracy. 

Nakłania do pracy: głód jako nieodzowne narzędzie."

"Pitirim Aleksandrowicz Sorokin był intelektualistą i politykiem rosyjskim, w 1917 roku wybranym do Konstytuanty z listy eserowców. Pod wrażeniem wielkiego głodu, który w tamtych latach pustoszył Rosję, napisał i opublikował, w 1922 roku, książką pod tytułem Głód jako czynnik spraw ludzkich. Przeanalizował w niej całe zagadnienie z różnych punktów widzenia. Znał dobrze temat: bardzo często jego jedynym pożywieniem było wówczas trochę obierzyn z ziemniaków. Była to książka kontrrewolucyjna - w tym sensie, że mówiła o tym, co lepiej było przemilczeć - i została wycofana ze sprzedaży. Dopiero po pięćdziesięciu z górą latach, w roku 1975, wdowa po Sorokinie opublikowała ją w Miami na Florydzie.

Praca nie została więcej wznowiona. [...] A jest to prawdopodobnie najważniejsze dzieło na temat głodu i jego skutków, jego odmian, fizjologii, wpływu na wynalazczość, migracje, wojny, przemiany społeczne, przestępczość: Dla głodu nie ma nic świętego. Głód jest ślepy i miażdży z jednakową siłą to, co wzniosłe, i to, co małe, wszelkie normy i przekonania stające na drodze do jego zaspokojenia. Gdy jesteśmy syci, bronimy <<świętej własności>>, ale gdy jesteśmy głodni, gotowi jesteśmy kraść bez mrugnięcia okiem. Syci trwamy w przekonaniu, że możliwe jest, abyśmy dopuścili się zabójstwa, rabunku, gwałtu, oszustwa, defraudacji, abyśmy potrafili się prostytuować. Głodni, czynimy to. "

" Wciąż nie jest do końca jasne, co się wtedy stało na Ukrainie. W roku 1929 Józef Stalin, wielki wódz Związku Radzieckiego, oświadczył, że ziemia powinna zostać skolektywizowana. Kułacy - chłopi posiadający ziemię - jako wrogowie klasowi, mieli zniknąć. Zachęcano ich, by oddawali ziemię i gospodarstwa. Większość nie chciała. Wielu poświęciło swoje trzody: 40 milionów krów, owiec i koni zginęło w nieopisanej hekatombie. W latach 1930 - 1931 ponad milion chłopów ukraińskich zostało deportowanych na Syberię i do Azji Środkowej; nie jest znana liczba rozstrzelanych. 

W 1932 roku na wsi ukraińskiej zapanował chaos. Moskwa zdecydowała, że ci, którzy pozostali, mają oddawać kontrybucję w zbożu; oznaczało to dla nich utratę żywności. Wiosną tamtego roku każdego dnia umierało z głodu 25 tysięcy ludzi - i nie wolno było o tym mówić, pod groźbą kary śmierci za zdradę. Lokalne władze prosiły o przysłanie zboża; Stalin odmawiał. Patrole młodych bojowców objeżdżały wsie, rekwirując to, co jeszcze zostało. Przywódcy mówili bojownikom. że chłopi są kontrrewolucjonistami, którzy chcą obalić komunizm - co nie mogło być dalekie od prawdy. Głód atakował z coraz większą siłą. Mnożyły się przypadki kanibalizmu. Po wsiach rozwieszano plakaty oznajmiające: Zjadanie martwych dzieci jest obyczajem barbarzyńskim; tych, którzy się podobnych czynów dopuszczali albo próbowali dopuścić, również rozstrzeliwano. 

Ukraińcy nazywali ten czas Hołodomorem - mór głodowy; w Związku Radzieckim historia nie wspominała o nim. Musiało minąć 60 lat, by stała się możliwa próba ogarnięcia skali tragedii. Dlatego wciąż podawane są różne liczby; w tej niewiedzy zagubiono miliony ludzi: według niektórych zginęło pięć milionów, według innych - osiem lub dziesięć."

[w sieci bez problemu można odszukać fotografie dokumentujące hołodomor, zaznaczam jednak, że ich oglądanie jest ciężkim przeżyciem, podobnie jak zapoznawanie się z dokumentacją bestialstwa hitlerowców. Warto również sięgnąć po Czerwony głód Anie Applebaum]    

                                                                         
"Adolf Hitler i jego zastępcy, zanim zdali się na skuteczność cyklonu B, swobodnie wykorzystywali wyniszczającą siłę głodu. Znali go; znaleźli w nim sprzymierzeńca parę lat wcześniej, kiedy Niemcy, przytłoczeni klęska pierwszej wojny światowej, mieli tak mało jedzenia, że wybrali tę właśnie ekipę.

Der Hungerplan - plan głodowy - był programem starannie opracowanym, opartym na prostej idei: żywność potrzebna armii niemieckiej nie mogła być marnowana na karmienie ludności krajów okupowanych. Pozbawienie tych ludzi pożywienia pozwalało też zamknąć cykl eksterminacji narodów, które naziści uważali za niepotrzebne. 

Jak przystało na niemiecki projekt, Hungerplan drobiazgowo określał zasady postępowania oraz precyzował kategorie ludzi: wyróżniono ich cztery, zależnie od przewidzianej dziennej racji żywnościowej. Obowiązywała norma ustalona przez nazistowskiego ministra pracy: Rasa niższa potrzebuje mniej przestrzeni życiowej, mniej odzieży i mniej żywności niż rasa niemiecka. Do dobrze odżywionych mieli zostać zaliczeni członkowie społeczności lokalnych, których naziści zamierzali wykorzystywać jako swoich współpracowników; do odżywianych niewystarczająco , otrzymujących maksimum tysiąc kilokalorii - ci, których naziści nie chcieli ani zachować, ani wymordować; do głodujących - ludy, które miały zostać wytępione: Żydzi, Cyganie; do wyniszczonych głodem , którym właściwie nie należało się pożywienie, zaliczeni zostali między innymi jeńcy radzieccy.

Niemcy zamykali jeńców w obozach tysiącami, dając im - stłoczonym na niewielkiej przestrzeni pod gołym niebem bez jedzenia - zaledwie trochę wody. Mimo że zdarzały się przypadki, że więźniowie zjadali martwych towarzyszy, żadnemu z nich nie udało się przeżyć w obozie dłużej niż trzy tygodnie. W jednym z takich obozów kilka tysięcy przetrzymywanych żołnierzy radzieckich podpisało petycję do władz obozowych z prośbą o rozstrzelanie. Prośba nie została uwzględniona. [...] Najeźdźcy niemieccy 2 października 1940 roku ogłosili utworzenie getta w Warszawie. Wszyscy Żydzi mieszkający w mieście mieli przenieść się do tego strzeżonego rewiru, ogrodzonego trzymetrowym murem z tłuczonym szkłem i drutem kolczastym. Około 500 tysięcy ludzi czyli 30 procent ludności Warszawy stłoczono na trzech kilometrach kwadratowych - na obszarze stanowiącym trzy procent powierzchni miasta.

Mieszkańców getta Hungerplan umieszczał w trzeciej kategorii ludzi według urzędowych podziałów niemieckich. Podczas kiedy żołnierze Rzeszy otrzymywali 2613 kilokalorii dziennie, a Polacy wyznania chrześcijańskiego 699, polskim Żydom należały się 184 kilokalorie: kawałek chleba i talerz zupy na dzień."

"Przez całe wieki nie było rady na głód. Głód pojawiał się, kiedy susza, powódź, wojna, zaraza niszczyły zasoby w jakimś regionie. Najbogatsi oczywiście zawsze mieli coś do zjedzenia, ale dla reszty nie pozostawało nic. A w dużych, bardziej scentralizowanych państwach, w których inne rejony mogły dostarczyć brakującego pożywienia, komunikacja była utrudniona, transport jeszcze bardziej wezwanie o pomoc, a potem o ratunek mogło dotrzeć po tygodniach, miesiącach - po czasie dostatecznie długim, by tysiące czy miliony zmarły z głodu. Uratowanie ich nie zależało od niczyjej decyzji dosłownie nie było w niczyjej mocy.

Teraz nakarmienie głodnych zależy wyłącznie od czyjejś woli. Jeśli są ludzie, którzy nie mają dosyć jedzenia, którzy chorują z głodu i umierają, to dlatego, że c, którzy mają żywność, nie chcą jej dać: my, którzy mamy jedzenie, nie chcemy go dać. Świat produkuje więcej żywności, niż potrzebują jego mieszkańcy. Wszyscy wiemy, komu jedzenia brakuje. Wysłanie go może być kwestią paru godzin.

To dlatego głód współczesny jest w pewien sposób bardziej brutalny, bardziej okrutny niż ten sprzed stu czy tysiąca lat.

A w każdym razie o wiele więcej mówi o tym, jacy jesteśmy."

"Jedzenie jest znakiem przynależności do pewnej kultury: każdy naród ma swoje reguły, jeśli chodzi o to, co je i jak to je. Szarańcza, przysmak w Chinach, w moim mieście będzie przekleństwem [...]. Big Mac, będący pożywieniem biedaków i marginesu w Nowym Jorku, okaże się rarytasem dla bogatych dzieci w Managui czy Kiszyniowie. Wieprzowina, która przyjmie postać szynki w Jabugo, może połączyć muzułmanów i żydów w absolutnej odrazie - i tak dalej. "

"Przeobrażenie żywności w przedmiot spekulacji finansowych dokonał się dwadzieścia lat temu. Nikt jednak właściwie tego nie zauważył aż do roku 2008. Wtedy właśnie wielka bankowość przeżyła coś, co wielu uznało za autentyczne trzęsienie ziemi: kryzys,który objął jednocześnie akcje, hipoteki, handel międzynarodowy. Wszystko się waliło, pieniądz nie miał się gdzie podziać, dokąd pójść. Po dniach niepewności wiele kapitałów schroniło się pod skrzydła instytucji, która wydawała się najbardziej przyjazna: Giełdy w Chicago i jej surowców. W roku 2003 inwestycje w produkty żywnościowe wynosiły około 13 miliardów dolarów; w 2008 osiągnęły wysokość 317 miliardów - to niemal 25 razy więcej pieniędzy, 25 razy większy popyt. Ceny oczywiście wystrzeliły w górę.

Analitycy, których nie można podejrzewać o lewicowość, szacowali, że ta ilość pieniędzy przewyższała obroty na światowym rynku żywności piętnastokrotnie – był to owoc czystej spekulacji. Rząd amerykański odprowadzał setki miliardów dolarów do banków, „aby ratować system finansowy”, i spora część tych pieniędzy nie znajdywała lepszego celu inwestycji niż żywność – ta, którą jedli inni.
Teraz na Giełdzie w Chicago negocjuje się co roku ilość pszenicy równą pięćdziesięciokrotnej światowej produkcji. Powtarzam: tutaj każde ziarno kukurydzy, która się urodzi na świecie, jest kupowane i sprzedawane – nawet nie kupowane i sprzedawane; przeprowadza się tylko symulację – pięćdziesiąt razy. Inaczej to ujmując: spekulowanie pszenicą daje obroty pieniężne pięćdziesiąt razy większe, niż wynosi wartość produkcji tego zboża.
Wielkim wynalazkiem rynków jest fakt, że ten, kto chce coś sprzedać, nie musi tego posiadać. Więcej: byłoby czymś dziwnym, gdyby się sprzedawało to, co się posiada. Sprzedaje się obietnice, umowy, nieścisłości zapisane na ekranach komputera. I ci, którzy umieją, zarabiają fortuny na tym ćwiczeniu z fikcji.

Analitycy, których nie można podejrzewać o lewicowość, szacowali, że ta ilość pieniędzy przewyższała obroty na światowym rynku żywności piętnastokrotnie – był to owoc czystej spekulacji. Rząd amerykański odprowadzał setki miliardów dolarów do banków, „aby ratować system finansowy”, i spora część tych pieniędzy nie znajdywała lepszego celu inwestycji niż żywność – ta, którą jedli inni.
Teraz na Giełdzie w Chicago negocjuje się co roku ilość pszenicy równą pięćdziesięciokrotnej światowej produkcji. Powtarzam: tutaj każde ziarno kukurydzy, która się urodzi na świecie, jest kupowane i sprzedawane – nawet nie kupowane i sprzedawane; przeprowadza się tylko symulację – pięćdziesiąt razy. Inaczej to ujmując: spekulowanie pszenicą daje obroty pieniężne pięćdziesiąt razy większe, niż wynosi wartość produkcji tego zboża.
Wielkim wynalazkiem rynków jest fakt, że ten, kto chce coś sprzedać, nie musi tego posiadać. Więcej: byłoby czymś dziwnym, gdyby się sprzedawało to, co się posiada. Sprzedaje się obietnice, umowy, nieścisłości zapisane na ekranach komputera. I ci, którzy umieją, zarabiają fortuny na tym ćwiczeniu z fikcji.[...]

Machina rozpędzona była do tysiąca kilometrów na godzinę. Tamtego dnia, 6 kwietnia 2008 roku, tona pszenicy osiągnęła cenę 440 dolarów. To było nie do uwierzenia: zaledwie pięć lat wcześniej kosztowała trzy razy mniej, w okolicach 125 dolarów. Zboża przez przeszło dwie dekady utrzymujące stałą wartość nominalną, a zatem mające coraz niższe ceny, w roku 2006 zaczęły iść w górę, a w pierwszych miesiącach roku 2007 wzrost cen stał się niepowstrzymany. W maju cena pszenicy przekroczyła  przekroczyła 200 dolarów za tonę, w sierpniu 300, w styczniu 400. To samo dotyczyło pozostałych zbóż.
Jak mówią handlowcy, rynek produktów żywnościowych odznacza się „małą elastycznością”. Jest to pewna forma stwierdzenia, że niech się dzieje, co chce, popyt się specjalnie nie zmieni: jeśli ceny bardzo wzrosną, ludzie mogą odłożyć na później kupno samochodu czy butów, ale niewielu zgodzi się na odłożenie kupna obiadu. Inaczej mówiąc: nawet jeśli ceny wzrosną, wszyscy, którzy będą mogli, zapłacą – a którzy nie będą mogli, znajdą się w nader przykrym położeniu.
Wzrost nie był oczywiście spowodowany jednym tylko czynnikiem. Jedną z przyczyn był niesłychany wzrost cen ropy naftowej, która w tamtych kwietniowych dniach osiągnęła poziom 130 dolarów za baryłkę, dwa razy więcej niż rok wcześniej. Ropa naftowa jest tak ważna dla produkcji rolnej, że pewien angielski komentator polityczny, John N. Gray, stwierdził niedawno: „Intensywna produkcja rolna polega na pozyskiwaniu żywności z ropy naftowej”. Miał na myśli między innymi słynne obliczenie, według którego wyprodukowanie jednej kalorii żywności kosztuje siedem kalorii paliwa kopalnego.[...]

Etanol amerykański produkowany jest z kukurydzy, jednej z głównych upraw tego kraju. Stany Zjednoczone produkują 35 procent kukurydzy na świecie, ponad 350 milionów ton rocznie. Prawo federalne, Renewable Fuel Standard, stanowi, że 40 procent zasobów tego zboża musi być wykorzystywane do tankowania samochodów. To prawie jedna szósta światowego zużycia – spożycia – jednego z najczęściej konsumowanych produktów na świecie. Mając 170 kilogramów kukurydzy potrzebnych, potrzebnych, by napełnić bak etanolem 85, dziecko w Zambii, Meksyku czy Bangladeszu mogłoby przeżyć cały rok. A każdego roku napełnianych jest prawie 900 milionów baków.
Podsumujmy: kukurydzy przeznaczanej na biopaliwo, na którym jeżdżą samochody amerykańskie, wystarczyłoby, aby każdy głodujący na świecie otrzymywał jej pół kilograma dziennie.
Jean Ziegler, z typowym dla siebie sarkazmem, mówi, że „biopaliwa są zbrodnią przeciwko ludzkości”."

" Dnia 11 września 2001 roku w Nowym Jorku prawie trzy tysiące ludzi - dokumenty mówią o 2973 osobach, ale dokładna liczba nigdy nie będzie znana - zginęło w atakach powietrznych nowego rodzaju. Tego samego dnia w pozostałej części świata koło 25 tysięcy ludzi umarło z przyczyn związanych z głodem. I następnego dnia znowu tyle samo, i następnego, i następnego.
Ofiary zamachu zginęły w Nowym Jorku, stolicy świata, tamte - na jego dalekich krańcach, na przedmieściach Tego Innego Świata. Za śmierć ofiar w Nowym Jorku ktoś ponosił odpowiedzialność i wszyscy mający władzę medialną chętnie winnych wskazywali; za tamtą jakby nikt nie był odpowiedzialny, i większość mediów woli utrzymywać tę iluzję. Śmierć ofiar w Nowym Jorku sprawiła, że wielkie potęgi polityczne świata mogły usprawiedliwić znaczny wzrost kontroli społecznej i represji. Ze śmierci tamtych ofiar nic nie wynika, w każdym razie nic, co mogłoby być powszechnie ogłoszone.
Nierówność nie odnosi się tylko do sposobu informowania o śmierci; odnosi się także - przede wszystkim - do samej śmierci.
Przez większą część dziejów ludzie umierali z powodu chorób, których nie umiano leczyć. Naturalnie ludzie biedni umierali na nie częściej, ponieważ się gorzej odżywiali, żyli w gorszych warunkach sanitarnych, bardziej ubogo. Ale nie znano skutecznego środka na podagrę, kiłę, rak piersi: ostatecznie więc królowie i niewolnicy umierali na to samo.
Teraz tak nie jest. Dzięki postępowi, jaki się dokonał w medycynie w ciągu ostatnich dekad, w Afryce w latach 1950 - 2000 liczba ludności się potroiła. Nie umiera już tyle matek przy porodzie, tyle dzieci w ciągu pierwszych lat życia, tylu chorych na malarię albo gruźlicę. A mimo to umiera bardzo wielu ludzi. Jedno dziecko afrykańskie na dziesięcioro umiera przed ukończeniem piątego roku życia; piętnaście razy więcej niż w krajach bogatych.
Różnica polega na tym, że teraz ludzie nie umierają z powodu braku lekarstw na swoje choroby, lecz z powodu braku pieniędzy na te lekarstwa. "

"Strategią panujących zawsze było zapewnić poddanym wegetację na możliwie najniższym poziomie. Sprawdzać empirycznie, jaki jest ten poziom w każdym przypadku, określić go metodą prób i błędów. Błąd ujawniłby się wtedy, gdyby tysiące ludzi umarły z głodu albo gdyby podniosły bunt i wysunęły żądania. Mechanizm jakoś funkcjonuje. Kiedy Europa i USA postanawiają wydać na swoje banki to, czego nie wydają na swoich ubogich, zakładają, że ubodzy to zaakceptują; kiedy spekulują z cenami żywności albo wydobywają surowce, albo przerabiają kukurydzę na paliwo, ufają, że śmierć iluś tam Afrykańczyków nie wpłynie na życie decydentów. Kiedy rząd daje jałmużnę swoim poddanym, ma nadzieję, że to wystarczy, by utrzymać ich w poddaństwie i uległości: bezbronnych, milczących.
Głód jest bowiem elementem silnego szantażu: wielu ludzi bardzo się martwi przez dziesięć minut, gdy media podadzą, że gdzieś ludzie głodują. Przy czym zmartwienie to jest odwrotnie proporcjonalne do odległości geograficznej: jeśli głodujący oddaleni są o, powiedzmy, 50 kilometrów, może trwać nawet trzy kwadranse. A dla rządu nie ma nic gorszego niż zmartwieni poddani: cały jego wysiłek włożony jest w zapewnienie ludziom takiej beztroski, żeby im nie przychodziło do głowy martwić się o cokolwiek. Wówczas wkracza do akcji chrześcijańska dobroczynność albo jej współczesna wersja - pomoc społeczna:trzeba zapewnić ubogim minimum, tak aby mogli przeżyć i nie zabrudzili swoją krwią czy swoimi kośćmi ekranów telewizorów."

"Przynależność narodowa to ograniczenie pojęcia ludzkości. akceptacja dla swego rodzaju egoizmu. Jeśli przyjmuję, że powinienem okazywać większą solidarność wobec grupy ludzi legitymującej się tym samym co ja dokumentem, kładę podwaliny pod zasadę wykluczenia. Ten, kto wyklucza obywateli innego kraju, może, stosując identyczny proceder, wykluczyć bez większej trudności mieszkańców innej prowincji, wyznawców innej religii, ludzi o innej orientacji seksualnej, przedstawicieli innej rasy czy też konsumentów mających inne zdanie w kwestii picia napojów gazowanych na śniadanie.
Humanitaryzm to zatem uboga postać pojęcia ludzkości."

"Czyste sumienie można kupić za parę dolarów czy euro, drobne monnety. Wyrzuty sumienia stanowią fundament wielkiego biznesu w krajach bogatych. Jak mówi słoweński filozof Žižek, w sklepach najbardziej nowoczesnych, najbardziej cool, sam egoistyczny akt konsumowania zawiera w cenie swoje przeciwieństwo - zaspokojenie potrzeby postrzegania siebie jako osoby wielkodusznej, która coś robi dla Matki Ziemi albo dla oberwańców z Somalii, albo dla głodnych dzieci w Gwatemali.
Kupowanie produktów organicznych, fair trade, świadomość ekologiczna, te i inne etykietki oznaczają kupowanie za parę groszy czystego sumienia - tak taniego, że nigdy nie jest go za dużo. Chociaż to zastanawiające, że społeczeństwo w takim stopniu zorganizowane wokół mało szacownych mechanizmów owego sumienia musi przekonywać samo siebie i włączać tę homeopatię zbawienia do marketingu swoich produktów. Oto aktualna, postępowa, nowoczesna forma klasycznej, zbawczej religijności: koszyk wędruje między wiernymi, wrzucasz pieniążek.
Oczywiście postawa taka przynosi efekty. Bogaci zyskują - niewielki wprawdzie, ale zawsze - spokój sumienia i spokój geopolityczny. Biedni mają co jeść następnego dnia - i stają się coraz bardziej uzależnieni od dostaw. Pomoc żywnościowa świadczona przez najbogatsze kraje, organizacje międzynarodowe i wielkie fundacje konsoliduje, utrzymuje - ledwo, ledwo, co prawda - porządek, w którym miliard ludzi jest niepotrzebnych.
Dobroczynność jako reakcja na głód jest pochodną idei, że wszyscy mamy prawo do życia (przetrwania). Jest to idea współczesna, nowa, o której nikt by nie wspomniał dwa wieki temu - i którą wciąż niektórzy głoszą jedynie pod wpływem presji środowiska.
Niemniej idea ta należy już do pakietu kulturowego. Jedną z jej form wyrazu jest pomoc żywnościowa, praktykowana przez wielu bardzo różnych ludzi. Nie kwestionuje ona nierówności i jej mechanizmów, ograniczając się jedynie do protestu przeciw skrajnemu ubóstwu. Więcej - pozwala utrzymywać, że problemem tych społeczeństw nie jest nierówność w obliczu własności, lecz ekstremalna postać nierówności, prowadząca do głodu. Że nierówność jest w porządku, dynamizuje własność, potrafi korygować związane z nią błędy. Kłopot nie w tym, że osławiony jeden procent posiada tak dużo; kłopot w tym, że czasem niektórzy nie mają co jeść. Jeśli można ich nakarmić, to wszystko w porządku. A jeśli może ich nakarmić ów jeden procent, to jeszcze lepiej: proszę jacy są dobrzy; widzicie, że wytwarzają bogactwo dla wszystkich?"

" Dla nas, ludzi zglobalizowanych, świat jest jednym wielkim supermarketem. Chodzimy wzdłuż jego półek, kupując żywność, pamiątki, dżinsy, miejsca pracy, najróżniejsze wrażenia, plaże nad morzem - nawet historie, złudzenia interesów czy wielkich zmian. Dla miliarda niepotrzebnych ludzi - i tylu innych oprócz nich - świat to obszar o promieniu 20 kilometrów dookoła i wciąż to samo życie.
Nie jest to najważniejsza z nierówności, ale na pewno sprawia ona, że słowo świat nie znaczy tego samego dla jednych i drugich."

"Taná jest strychem (Antananarywa - stolica Madagaskaru, Taná jest nazwą stosowaną przed ludność miejscową), piwnicą, cmentarzyskiem przedmiotów - przeznaczeniem martwych rzeczy z Zachodu. Samochody, na przykład renault 4 czy citroën 2CV, które ze świata zniknęły kilkadziesiąt lat temu, jeżdżą tu po ulicach, pomalowane na śmietankowo, jako taksówki.

Można by sądzić, że zagubiły się w czasie, ale zmieniły tylko przestrzeń, wylądowały tutaj. Stare komputery, Ciężkie kwadratowe telewizory i oczywiście stosy butów, ubrań. Taná mogłaby być - jeśli coś takiego w ogóle istnieje - biedą w stanie czystym, bez osłony tradycji, stylu, umiejscowienia: oto tysiące ludzi korzysta z atrybutów Zachodu, zdegradowanych, zniszczonych - owych martwych przedmiotów, starych ubrań, z powodu których pozostali bez pracy tutejsi krawcy i krawcowe obszywający niemal wszystkich.
Cywilizacja śmieci i jej problemy."

"Argument wydajności nawiązuje do linii przyjętej przez Monsanto. Firma, przedstawiająca siebie jako dobroczyńcę ludzkości, pisze na swojej stronie internetowej: Aby wyżywić rosnącą liczbę ludności świata, rolnicy powinni wyprodukować w ciągu najbliższych 50 lat  więcej żywności niż cała żywność wyprodukowana przez ostatnie 10 tysięcy lat [sic]. Chcemy przed rokiem 2030 zwiększyć dwukrotnie plony z naszych głównych upraw.
Tymczasem ani Monsanto, ani inne firmy zawłaszczające ziemię w Tym Innym Świecie nie mówią, że na naszej planecie już produkuje się dość żywności dla wykarmienia 12 miliardów ludzi, a mimo to miliard nie je tyle, ile potrzeba. Samego tylko zboża - nie licząc jarzyn, warzyw, owoców, mięsa i ryb - wystarczyłoby, aby każdy mężczyzna, kobieta, dziecko spożywało 3200 kilokalorii dziennie, czyli połowę więcej, niż wynosi zapotrzebowanie. Zawsze lepiej jest produkować więcej żywności - będzie ona łatwiejsza do zdobycia, tańsza - ale problemem nie jest jej brak, tylko to, że niektórzy zabierają wszystko. A proponowana forma eksploatacji nie rozwiązuje problemów, przeciwnie: pogłębia jeszcze nierówność podziału."

czwartek, 12 marca 2020

A fama, a bello, a peste libera nos, Domine. cz.I

A bello...


Trzecia wojna północna przewalała się przez ziemie polskie, pruskie i warmińskie w latach 1700 - 1721. Uczestniczyły w niej państwa: Dania, Rosja, Norwegia, Saksonia, Prusy z jednej strony i Szwecja z drugiej. Nie ma sensu analizować przyczyn ekonomicznych czy politycznych tej wojny, głównie dlatego, że z punku widzenia zwyczajnych mieszkańców ziem, przez które przemieszczały się wojska, każda wojna była dopustem bożym. Szwedzi palili całe wioski za brak kontrybucji czy też za odmowę utrzymywania wojska zimą. Przed Szwedami jeszcze, w 1701 roku,  na ziemi warmińskiej pojawili się Sasi przepędzeni znad Dźwiny a dodatkowo biskupstwo zmuszone było uiszczać przepisana prawem hybernę wojsku koronnemu. Ludność warmińska pod ciężarem różnorakich "zobowiązań" po prostu nie chciała płacić więc dowództwo wojsk koronnych (polskich) skierowało oddziały wojska na Warmię w celu najzwyczajniejszego skonsumowania należnej hyberny.

Skargi kierowano do hetmana wielkiego koronnego Stanisława Jabłonowskiego herbu Prus. Oto jego słowa pocieszenia skierowane do kanoników warmińskich: 
"ad praesens (obecnie) innego na to sposobu nie widzę, tylko suplikować Królowi Imci circa praemissa, który sobie przypomni łatwo, że sześć tysięcy wojska swego obiecał na usłudze Rzeczypospolitej własnym utrzymać kosztem".


W czasie III wojny północnej Szwedzi nie byli pierwszy raz na Warmii, tak więc mieli już "sprawdzone" metody postępowania na okupowanym terytorium. W czerwcu 1626 roku Gustaw Adolf z ośmioma tysiącami wojska zajął Frombork, Braniewo i opanował okolicę na 10 lat. Drugi raz, podczas "potopu" Warmię splądrował Karol Gustaw a potem oddał ją w lenno Prusom Książęcym.
Tym razem Karol miał ze sobą kilku generałów specjalizujących się w ściąganiu kontrybucji. Na podstawie informacji o zamożności terenu Warmii, które zebrał Joran Adlestern, generał Magnus Steinbock rozkładał kontrybucje a egzekutorem był Andrzej Lagercron. 
Ludność zamieszkująca obszar będący pod władaniem Szwedów znalazła się między młotem a kowadłem. 
Młotem byli Szwedzi, którzy chętnie sięgali po drastyczne metody aby podporządkować sobie mieszkańców ziem, które zajmowali i Warmia nie była tu wyjątkiem.
W sierpniu 1703 roku Szwedzi spalili Nieszawę z powodu napadu na szwedzki oddział jaki miał miejsce w okolicy. Mieszkańców powieszono. Ów "napad" najprawdopodobniej miał związek z blokadą Torunia. Pierwsze oddziały  szwedzkie pojawiły się pod tym miastem 23 maja 1703 roku. Rankiem 26 maja ok. 12 tysięcy soldatów przeprawiło się przez rzekę Drwęcę po uprzednio zbudowanym moście. Obóz powstał na polach pomiędzy Mokrem i Trzeposzem i rozpoczęło się kilkumiesięczne oblężenie Torunia. Szwedzi odcięli dopływ wody do miasta. Bardzo szybko pojawiły się choroby epidemiczne takie jak czerwonka lub dyzenteria, wynikające z braku czystej i bieżącej wody. Nie dziwi więc, że podejmowano próby, choćby drobne, mające na celu zniechęcenie oblegających czyt. usunięcie. We wrześniu Szwedzi rozpoczęli ostrzał artyleryjski Torunia ale to już temat szerszy i na inny wpis.


W czasie oblężenia Torunia przez Szwedów północną Warmię jeszcze kontrolowali Brandenburczycy - oczywiście każąc płacić sobie  kontrybucje, które miały gwarantować powstrzymanie Szwedów. Pod koniec grudnia 1703 roku wojska pruskie wycofały się przed nadciągającym Karolem XII. 
Jednym z generałów szwedzkich, którzy egzekwowali pobór haraczu był Magnus Steinbock, który po bitwie pod Kliszowem (zwycięskiej dla Szwedów) został mianowany generalnym komisarzem wojennym odpowiedzialnym za ściąganie kontrybucji. Przy okazji na boku sobie także nakradł, dzięki czemu odbudował pozycję rodziny. Spotkało go też kilka innych zaszczytów i awansów. Magnus Stenbock (bo i taką pisownię nazwiska się stosuje) w momencie wybuchu wojny skończył 35 lat i miał już za sobą służbę wojskową w armii holenderskiej, cesarskiej i szwedzkiej. Po bitwie pod Narwą awansował na generała. Awans jednak to było za mało: łupy wojenne szacowane na tysiące talarów, sakwy pełne pieniędzy i wiele cennych przedmiotów typu klejnoty czy srebrne naczynia.  I dalej: pościel [sic], zastawa, broń, łóżka [sic], ornaty, kielichy, krzyże, świeczniki, bogato zdobione ubrania - wszystko płynęło szerokim strumieniem do posiadłości hrabiego. Za większe sumy pieniędzy, które siłą rzeczy uzbierały się w trakcie wojny, kupował nowe posiadłości ziemskie. Co ciekawe hrabia zarabiał również dostarczając armii mięso i zboże. 

Magnus Stenbock (inna forma nazwiska częściej spotykana w źródłach historycznych) zasłynął jako człowiek dziki i okrutny. Specjalnością jego było ściąganie kontrybucji i budowa mostów pontonowych [SIC!]. Sławę, jaką zdobył, zawdzięczał metodzie postępowania, która była prosta: za wszelki opór groził ogniem i żelazem i był konsekwentny. Tenże Steinbock, jeszcze przed okupacją Warmii, wyznaczył na całe biskupstwo niemożliwą wprost do wypłacenia daninę. Widocznie celowo stawkę podał na wyrost, aby ustąpić do wcale niemałej sumy 125 tysięcy florenów, którą diecezja musiała uiścić w dwóch ratach . Oprócz tej daniny, z każdego łanu, oddalonego od Torunia nie dalej niż 20 mil, żądał po 42 tynfy miesięcznie.    
Losy biskupstwa warmińskiego w dobie wojny północnej (1700-1711) , Szorc A., Studia Warmińskie II(1965)



Stenbock tak pisał do kapituły warmińskiej w liście datowanym w Toruniu 28 sierpnia 1703 roku:

Niczego bardziej od Panów się nie spodziewam jak punktualnego spłacenia kontrybucji, tym bardziej, że na jej zebranie mieliście tak długi czas, o jaki inni nawet nie śmieli prosić. Wam samym pozostawiam do osądzenia jak bardzo ta opieszałość może rozgniewać mego Najłaskawszego Króla. Dlatego, jeśli sobie i swej prowincji dobrze życzycie, radzę czym prędzej zapłacić obiecaną sumę. Jednocześnie  w imieniu Jego Królewskiej Mości proszę i upominam aby ta miesięczna danina również w należytym czasie była uiszczana.

Bez względu na to jak bardzo praktyki grabienia i pozyskiwania dóbr poczesnych w czasie wojny są obecnie rażące, w owym czasie stanowiły normę. Dla oficerów oraz dla zwykłych żołnierzy, łupy wojenne były główną siłą sprawczą udziału w wojnie. Rabunki uważano za działania usprawiedliwione, za "uczciwą pracę" [sic!] w pocie czoła i krwi, traktowano je jako czynnik mobilizujący do lepszej walki. Postępowanie takie było w pełni dozwolone, a nawet regulowane specjalnymi przepisami [sic]. Jedyną zabronioną rzeczą była grabież przed pokonaniem przeciwnika. Cała  zdobycz znaleziona na polu walki należała do oficerów i żołnierzy, którzy dzielili się nią w ustalony wcześniej sposób. Żołd w takiej sytuacji był tylko niewielkim ułamkiem "dochodów". Przykładem niech będzie łup jaki dostał się w ręce szwedzkie po zwycięskiej bitwie pod Saladen w 1703 roku. Podział ten wyglądał następująco: ranny kapitan - 80 riksdali, kapitan bez ran - 40 riksdali, ranny porucznik lub chorąży - 40 rik. , porucznik lub chorąży bez ran - 20 rik., podoficer bez ran - 2 rik., ranny szeregowiec - 2 rik., i na samym końcu szeregowy, który przeżył zdrów na ciele - 
1 riksdal. Tak więc na samum dole drabiny płatniczej znajdował się człowiek, który miał się cieszyć z tego, że w ogóle przeżył, co, biorąc pod uwagę sposób prowadzenia starć było nie lada wyczynem. 


Bitwa pod Połtawą 8 lipca 1709 r.

Rabunków dokonywali również Rosjanie w prowincjach nadbałtyckich, i to w nie mniejszym stopniu, niż Szwedzi w Polsce. Rosyjska strategia polegała na całkowitym wyniszczeniu prowincji szwedzkich. Dzięki temu nie mogły one być wykorzystywane w przyszłości jako baza dla szwedzkich działań (dla terenów polskich obowiązywał plan żółkiewski, który również zakładał taktykę spalonej ziemi). Jeden z rosyjskich generałów,Szeremietiew, w liście do cara poinformował go z zadowoleniem o swoich ostatnich dokonaniach: " We wszystkich kierunkach rozesłałem ludzi, aby brali do niewoli albo rabowali; nic nie uszło swojemu losowi, wszystko jest zniszczone i spalone. Nasze oddziały uprowadziły tysiące  mężczyzn, kobiet i dzieci [ SIC!] a także ponad 20 tysięcy koni roboczych i bydła domowego". Przy takim podsumowaniu należ brać pod uwagę, że co najmniej tyle samo zostało zniszczone, zabite lub zjedzone. Armia rosyjska wlokła za sobą część ludności jak żywą zdobycz; wielu wysoko postawionych oficerów rosyjskich "zajęło" sporą liczbę ludzi na własny rachunek i wykorzystywało jako siłę roboczą w swoich majątkach. Innych sprzedano jak bydło na rynkach rosyjskich, pozostali skończyli jako niewolnicy u Tatarów i Turków.


Polska w tym konflikcie, stała się sceną, na której starły się ze sobą dwie potęgi militarne. Starcie to wyniszczało nie tylko wojska ale też wszystko dookoła - ludzi i ziemie jakie zamieszkiwali. Z jednej strony wojska szwedzkie przygotowały się na to, iż wyżywią się kosztem ludności polskiej a z drugiej strony Rosjanie robili wszystko aby im to uniemożliwić. Szwedzi, po przekroczeniu granicy ze Śląskiem szybko przekonali się, że wkraczają na ziemie uprzednio zdewastowane. Rosjanie wycofując się palili wsie i miasta, zatruwali studnie i tępili ludność cywilną. 

Po przekroczeniu Wisły, Szwedzi skierowali się ku Mazurom, ku granicy pruskiej. Manewr ten był zaskakujący, ponieważ nigdy, żadna armia tędy nie przechodziła, z powodów utrudnień jakie stwarzał zabagniony i gęsto zalesiony teren. Manewr ten miał na celu zmylenie Rosjan i wyparcie ich z linii Narwy. Armia szwedzka wdarła się na Mazury w trzech kolumnach i posuwała się dość wolno, a to za sprawą złych dróg i głębokiego śniegu. Wroga armia przemieszczająca się zimą potrzebuje żywności i schronienia a więc nie dziwi, że nie spotkała się z ciepłym przyjęciem miejscowych. których zmuszono do udzielania "gościny". Chłopi na początku próbowali jakichś pertraktacji - proponowali, na przykład, że wskażą drogi, które umożliwią szybszy i wygodniejszy przemarsz wojska. Proponowali nawet złożenie dobrowolnych kontrybucji. Wszystko na nic, ponieważ Szwedzi konsekwentnie zabijali [SIC!] wszystkich przedstawicieli chłopskich jacy do nich trafiali. Nie dziwi więc po raz kolejny, że doszło do szybkiej, wręcz gwałtownej eskalacji przemocy - do wojny podjazdowej. Ludność uciekała do lasów a jednocześnie na trasach przemarszów kolumn wojska wznoszono barykady i jak tylko się dało utrudniano Szwedom przemieszczanie się, nie stroniąc od wszelkich zasadzek. Szwedzi odpowiedzieli w charakterystyczny dla siebie, w tamtym czasie, sposób: utworzono specjalne pododdziały, które wysyłano do lasu w celu zabicia wszystkich mężczyzna w wieku powyżej 15 roku życia. Dodatkowo wyżynano bydło, którego z jakichś powodów nie można było dołączyć do kolumny maszerującego wojska oraz palono każdą napotkaną wieś. Metoda spalonej ziemi niejako rykoszetem uderzyła w agresorów, ponieważ na skutek takiego podejścia pojawiły się problemy z pozyskaniem żywności od miejscowej ludności. Tak więc pojawiły się również tortury, którymi próbowano zmuszać pojmanych chłopów do wyjawienia lokalizacji ukrytych zapasów. Na ludności mazurskiej Szwedzi pokazali swoją barbarzyńską postać w pełnej, odrażającej  krasie. 


Fragment z pracy: Majewski W., Kurpie w walkach o niepodległość od Potopu do Baru , 1998.
Na początkach stycznia 1708 r. król szwedzki Karol XII wyruszył w 41000 żołnierzy z Brześcia Kujawskiego w kierunku Grodna poprzez północne Mazowsze, aby obejść stanowiska armii rosyjskiej rozłożonej nad środkową Wisłą. 17 stycznia dotarł do Przasnysza, tu rozdzielił amię na 3 kolumny, północna miła iść przez Prusy Książęce, środkową pod wodzą samego monarchy (ponad 400 jazdy) skierowano na Puszczę Zieloną (Puszcza Kurpiowska), ostatnią na południe od Puszczy przez Ostrołękę. 20 stycznia Karol XII wkroczył na teren Puszczy. Kurpie postanowili przeciwstawić się zbrojnie temu przemarszowi. Podjęli już 20 stycznia działania partyzanckie, dokonywali napadów z zasadzki, czy nocnych na kwatery Szwedów. 21 stycznia poselstwo Kurpiów zażądało od króla wycofania się z terenu Puszczy. Karol XII z miejsca to odrzucił, ale ściągnął gwardię pieszą (3000) do kolumny środkowej. W nocy z 21 na 22 lub na 23 stycznia w Brodowych Łąkach Kurpie napadli zapewne na kwaterę króla, ale nie udało się im go zabić [sic]. W nocy z 22 na 23 stycznia Kurpie (do 1300 ludzi, w większości zbrojnych w strzelby) zajęli silną pozycję na linii bagien Brzozówka pod Kopańskim Mostem w pobliżu Myszyńca. 23 stycznia przyjęli ogniem czoło kolumny króla. Być może doszło do jakichś prób ataku na pozycję Kurpiów, które się nie powiodły. W nocy Karol XII uzyskawszy przewodnika obszedł na czele 150 żołnierzy pozycję kurpiów, którzy się wycofali. Zaskoczenie i noc zapewne nie pozwoliły im zorientować się, jak słabymi siłami przeciwnik rozporządza. Od 24 stycznia mróz ścinający bagna nie pozwolił Polakom stawić czoła Szwedo, na wybranej pozycji. Jeszcze raz wysłali poselstwo do króla szwedzkiego domagając się okupu za przejście przez Puszczę. Ten oburzony wydał rozkaz zabijania wszystkich Kurpiów schwytanych z bronią i palenie ich wiosek. Swą grupę podzielił Karol XII na 2 części idące równolegle drogami w odległości 2-12 km, aby ułatwić otwieranie sobie drogi w razie oporu. Kurpie nadal podejmowali działania partyzanckie m.in. zdobyli nawet część taboru szwedzkiego. 26-27 stycznia wojska Karola wyszły z Puszczy. Każda ze stron mogła stracić do 100 ludzi. Walki te stanowią rzadki wypadek samodzielnych działań znacznych sił chłopskich na własną rękę. 

Wpis w dzienniku szwedzkiej wojennej wyprawy:
"1708 r., styczeń:
Ponieważ Wisła znów zamarzła, nasz Skaraborg Regiment mógł przekroczyć ją, choć z wielkim wysiłkiem, popychając wozy bez koni i przenosząc wszystko na swoich barkach. Po osiągnięciu drugiego brzegu rozłożyliśmy obóz na kilka dni w niewielkiej odległości od rzeki. Niedługo cieszyliśmy się odpoczynkiem.
Dostaliśmy rozkaz do wymarszu i kiedy tak maszerowaliśmy po beznadziejnie złych drogach, mój wujek umarł z wycieńczenia rankiem w domu jakiegoś szlachcica. Woziłem jego ciało przez dwa dni. W niedzielę kazałem go pochować na skraju jakiejś wsi, wtedy gdy stanęliśmy na odpoczynek. Nic się nie zmieniło w następnych dniach, wciąż maszerowaliśmy przez puszcze mazowieckie i Mazury.
W Czerwonym Borze wysłaliśmy nasze oddziały zwiadowcze aby zabiły wszystkich wieśniaków powyżej 15 lat. Bydło, którego nie mogliśmy zabrać z sobą zaganialiśmy do chałup i podpalaliśmy je. Wszystko to dla bezpieczeństwa jako, że mieszkańcy wiosek tyle zła naszemu marszowi poczyniali, nękając nas wszędzie i ciągle."



Powróćmy na Warmię i na obszar biskupstwa warmińskiego. Zachowały się do dnia dzisiejszego dokładne relacje i wyliczenia dotyczące szwedzkich obciążeń na tym terenie. 
W maju 1705 roku Szwedzi postanowili wydusić więcej niż do tej pory i zmodyfikowali podatek pogłówny. Do jego płacenia zobowiązali wszystkich mieszkańców w wieku od 15 do 60 lat. Najwyższą stawkę płacili kanonicy katedralni, w wysokości 150 florenów, oraz kolegiaccy - 100 florenów. W przypadku duchowieństwa podnoszenie podatku miało na celu wybadanie ile faktycznie kanonicy "zarabiają" i wyduszenie maksimum, ile się da.
Wcześniej, latem 1704 roku na proboszczów nałożono obowiązek oddawania szwedom połowy dziesięcin i ofiar składanych przez wiernych przy wszelkich okazjach [SIC! o naiwni] (tzw. offertorialia). Rabunkowy system kontrybucji plus samowola żołnierzy przyczyniły się do gospodarczego upadku Warmii. Zima 1704 roku zapowiadała się katastrofalnie i taka też była. Za jeźdźcem wojny zawsze wiernie podąża jego towarzysz - głód.
Pod koniec maja 1704 r. Szwedzi wydali zarządzenie, aby wszystkie wsie, osady i miasta w ciągu 24 godzin wypłaciły bez reszty zaległe za ostatnie 3 miesiące kontrybucje, w przeciwnym razie zostaną spalone [sic]. Egzekutorem zarządzenia został generał Lagercrona, który zdążył już poisać się swoim okrucieństwem. Podatek pamiętany był jeszcze długo pod nazwą Brandschatzung a sam Lagercrona zmienił się  w szatana w ludzkim ciele. Z dymem poszło przeszło 100 wsi i osiedli. 
W późniejszych latach sytuacja uległa jeszcze pogorszeniu. Król polski August II Mocny, który w zasadzie wciągnął Polskę do wojny północnej atakując Inflanty, został zmuszony do abdykacji przez Karola XII. Szwed na tronie polskim obsadził Leszczyńskiego, przeprowadzając dosyć kuriozalną koronację z wykorzystaniem klejnotów koronnych, które sam dostarczył.
Leszczyński był marionetką całkowicie podporządkowaną Karolowi a August z ulgą "odpuścił" sobie bałagan jakiego narobił. Na terenie Polski zaczęły, bez większej kontroli, panoszyć się wojska szwedzkie, rosyjskie i wszelkiego rodzaju oddziały polskie, czy to zwolenników Augusta, czy też leszczyńskiego. Dla przykładu: Starosta gnieźnieński Śmigielski na czele 600 osobowego oddziału nękał Szwedów walkami podjazdowymi, niszczył magazyny i paraliżował linie komunikacyjne
wroga. Ruchliwy partyzant zapuszczał się aż na Warmię, likwidował załogi szwedzkie na zamkach, odbierał uzbierane kontrybucje. A po kilku latach chaotycznej walki Śmigielski przerzucił się do stronnictwa Leszczyńskiego.
Na Warmi  Śmigielski "gościł" dwa razy, za każdym razem jako zwolennik innej frakcji. Za pierwszym razem w 1705 roku łupił bezlitośnie Szwedów, a za drugim razem, 1707 sam dostał łupnia pod Koronowem od wojsk polsko-moskiewskich jako zwolennik Leszczyńskiego a więc też i Szwedów
Pierwszy najazd , jaki miał miejsce 27 sierpnia 1705 roku wycelowany był przeciw Szwedom i dość dobrze wrył się w pamięć oddziałów okupujących Warmię. 
Starosta alikwidował i to dosłownie załogę pozostawioną na zamku w Lidzbarku, wyciął stuosobowy oddział sciągający razem z generałem Oxensternem kontrybucje, darowując życie jedynie generałowi i jego rodzinie. Jego oddział w tamtym momencie szacowano na jakieś 1500 ludzi rekrutujących się z ziem polskich jak i saskich. Zimą 1706 roku to biskupstwo zmuszone zostało do okupienia się Śmigielskiemu.
W tym samym czasie na Warmii "gościł" marszałek konfederacji Chomentowski, który pobierał hybernę dla swoich wojsk. W tym samym czasie na Warmii wybierały hybernę wojska konfederackie. Marszałek konfederacji, Chomentowski, przybył osobiście do Butryn i wzywał do siebie Nycza w sprawie zaległych podatków. Protokoły posiedzeń kapituły katedralnej podają wiele nazwisk wybitnych konfederatów (Rybiński, Brzuchowski, Brodowski), którzy w latach 1705—1709 byli na Warmii i egzekwowali hybernę wojsku koronnemu.
Garnizon elbląski nie dysponował dostatecznymi siłami, by
wycieczki przeciwnika ukrócić. Zdarzało się często, że w jednej komorze zbierali podatek Szwedzi, a w sąsiedniej konfederaci. Unikali siebie nawzajem. Gdy konfederaci przychodzili większą grupą, Szwedzi zamykali się w zamkach, po odejściu przeciwnika wychodzili znowu i starali się nadrobić to, co im wydarli Polacy. Miejscowa ludność niejednokrotnie znalazła się w sytuacji bez wyjścia, ponieważ zarówno Szwedzi jak i konfederaci nakazywali płacić sobie, a zabraniali pod surowymi sankcjami wspierać przeciwnika. Administrator diecezji i kapituła zwykle płacili temu, kto aktualnie żądał i czyje sankcje był realniejsze. Czasami płacono podatek konfederatom w sekrecie, by nie rozgniewać komendanta z Elbląga. Ordynariusz diecezji, mimo ciężkiej próby, wytrwał przy królu Auguście, natomiast kapituła skłaniała się widocznie ku Leszczyńskiemu, skoro kanonikom zależało na opinii u Szwedów. Sytuacja diecezji ulegała zasadniczej zmianie na lepsze dopiero w 1709 roku, gdy Karol XII przeniósł działania wojenne w głąb Rosji. W Polsce pozostało 8 tysięcy wojska szwedzkiego pod dowództwem generała Krausau. Zadaniem ich było ugruntować panowanie Leszczyńskiego i następnie, razem z wojskiem króla Stanisława, dołączyć do zasadniczej armii szwedzkiej. Klęska Szwedów pod Połtawą (8 lipca 1709 r.) pokrzyżowała te plany. Krausau naciskany przez konfederatów i wojska rosyjskie odwołał załogi osadzone na zamkach w Elblągu i Poznaniu i razem z Leszczyńskim wycofał się na Pomorze, w okolice Szczecina i Strzałowa (Stralsundu).  Warmia pożegnała Szwedów na zawsze, ale pozostał po nich w diecezji ślad na wiele dziesiątków lat w postaci ruin i zgliszcz. Niektóre straty poniesione w czasie wojny północnej, jak np. zrabowanie archiwaliów i książek, odczuwa diecezja do dnia dzisiejszego.


Na każdej niemal stronie przekazów źródłowych z tych czasów znajdujemy narzekania ludności warmińskiej na rabunki wojsk, zwłaszcza szwedzkich. W ciągu paru lat biskupstwo zostało doprowadzone do ruiny. Doskonałym dokumentem ilustrującym stopień zniszczeń wojennych jest inwentarz dóbr biskupich, sporządzony przez delegatów kapituły zaraz po śmierci biskupa Załuskiego i potwierdzony przez następnego biskupa, Teodora Potockiego. Z inwentarza tego dowiadujemy się, że Szwedzi zdewastowali prawie wszystkie majątki biskupie. Majątek Wielochowo (k. Lidzbarka) tak zniszczyli, że nawet nie pozostał ślad gdzie stały budynki. W Smolajnach budynki gospodarcze i piękny pałac biskupi puścili z dymem za zaległe podatki i ograbili z mienia do tego stopnia, że po ich odejściu w całym majątku pozostała tylko jedna krowa i jedna jałówka. Spalony został razem z przyległym młynem majątek Wojtówko (k. Reszla). Szwedzi nie ostrzegli młynarza o egzekucji i w niszczycielskim szale nie zważali na to, że młynarz na krótko przedtem wypłacił nałożoną kontrybucję. Podobny los dzieliły inne majątki biskupie:  Robawy, Kronówko, tzw. Majątek Nowy k. Lidzbarka, Karbowo, Klejnowo, Biskupiec. W Biskupcu spłonął pałac biskupi. W Lidzbarku również został spalony niewykończony jeszcze, piękny, barokowy pałac w ogrodzie koło zamku, zbudowany przez Zbąskiego, poprzednika Załuskiego. Do 1711 roku większość zniszczonych majątków została odbudowana, jedynie majątek Robawy za życia biskupa Załuskiego nie dźwignął się z ruin .
Losy biskupstwa warmińskiego w dobie wojny północnej (1700-1711) , Szorc A., Studia Warmińskie II(1965)


Karolowi XII w trakcie działań związanych z 3 Wojną Północną udało się osiągnąć konkretny rezultat poprzez osadzenie na tronie polskim Leszczyńskiego. Między Polską a Szwecją podpisany został pod koniec 1705 roku traktat pokojowy (Traktat warszawski 28 listopad 1705 r.). Jest on o tyle interesujący, że pokazuje dokładnie, o co naprawdę walczyli żołnierze szwedzcy. Król szwedzki wyciągnął z szafy starego szwedzkiego kościotrupa - politykę "Dominium Maris Baltici"  - i jeszcze raz odkurzył go z pyłu przeszłości. W warunkach owego traktatu znalazł się paragraf mówiący o tym, że większa część handlu polskiego miała przechodzić przez port w Rydze. Jednocześnie zobowiązał Polskę do wyburzenia nowego portu w Pałandze, aby nie mógł on konkurować z portami szwedzkimi. Kupcom szwedzkim zezwolono na osiedlenie się w Polsce, uzyskali oni też wiele przywilejów. Traktat wprowadzał całkowity zakaz kontaktów handlowych Rosji z Zachodem za pośrednictwem terytorium Polski. 


Gdańsk:
Przedmieścia Gdańska w XVII i XVIII wieku - Orunia i Stare Szkoty były całkiem dobrymi miejscami do zamieszkania. Znajdował się tutaj klasztor jezuitów, którzy prowadzili również szkołę o dobrej opinii. Nie brakowało też wszelkiego rodzaju rzemieślników. Jednak decydując się na zamieszkanie w tym miejscu, trzeba było zdawać sobie sprawę z jednej rzeczy: Zabudowania tych dzielnic, a w szczególności Szkotów były wykorzystywane jako osłona dla wojsk oblegających miasto, które to wojska chętnie podchodziły właśnie od tej strony. W związku z tym Rada Miejska niejednokrotnie decydowała o niszczeniu przedmieść celem oczyszczenia przedpola .

XVIII wieczne przedmieścia Gdańska od południa. Biskupia Góra, Chełm, Stare Szkoty i część Oruni 1736 rok.

W 1702 roku, na jesieni, armia saska (jedna ze stron konfliktu wielkiej wojny północnej, strona Augusta Mocnego) obrała sobie Prusy Królewskie jako miejsce spędzenia zimy. Zrozumiałym jest, że mieszkańcy Prus zadowoleni nie byli. Toruń zgodził się na "gościnę" w obrębie murów miejskich 300 żołnierzy. Ostatecznie do miasta wmaszerowało ich 100 w tym August II Mocny. W okolicy Gdańska również pojawiło się wiele oddziałów saskich. Zajmowali również tereny posiadłości wiejskich miasta a więc Żuławy Gdańskie. Znana jest co najmniej jedna potyczka, która miała miejsce 29 lub 30 października:

Des Europaischen Tag-Registers Uber jeztlauffendes... Lipsk 1703

"30 października 1702.
Wieczorem w okolicach Gdańska doszło do starcia między oddziałem saskim a żołnierzami
miejskimi.
Gdy 500 Sasów przybyły do lasu Herrberg, chcieli rozbić tam namioty i wejść na
przedmieścia. Wybrali 300 najlepszych ludzi, aby przekroczyli szlabany, otwierając tym
samym drogę na Szkoty, zaś pozostałych 200 miało ich wesprzeć. Zatrzymała ich gdańska
warta licząca 18 ludzi i zapytała, czego szukają. Padła odpowiedź, że chcą przejść dalej.
Gdańscy żołnierze odrzekli, że nie ma takiej możliwości. Na to Sasi zwarli się, nałożyli
bagnety na karabiny i uderzyli nimi na miejską wartę. Ta broniła się ostro długimi pikami,
niektórzy Sasi zostali poważnie ranni. Następnie Sasi dali ognia w kierunku gdańszczan,
których trzech padło na ziemię. Ale kiedy reszta gdańszczan chwyciła za karabiny,
wspomina się, że pięciu saskich żołnierzy padło zabitych, a 12 rannych, w tym jeden
porucznik. Właśnie dlatego postanowili się wycofać odgrażając się jednak, że jeszcze
powrócą."


Salomon Mellenthins - dziennik z XVIII w. :

"1708, 15 marca, Szwedzi zajęli Szkoty, Chełm, Siedlce. Na Stogach i Krakowcu Szwedzi
wykonali egzekucje. Gdańskie warty stoją na Sandberge. Na mierzei 70 ludzi i na Żuławach
20 padło ofiarą egzekucji szwedzkich. Ci postępują bezbożnie i skandalicznie.

1711, 1 marca, Sasi odeszli ze Szkarpawy. Rosjanie wybierają dużo pieniędzy z Gdańska.
Wolni strzelcy (jak w 1707) na Oruni kilku z nich przejęli."

Elbląg:


Wojska Karola XII zajęły Elbląg 12 grudnia 1703 roku. Obronność miasta poprawiono, artylerię uzupełniono i uczyniono z Elbląga istotny element strategiczny wojny północnej. Szwedzi skwapliwie skorzystali z okazji aby pozyskać kontrybucje z miasta. Oprócz nich, garnizon szwedzki żądał na bieżąco furażu, żywności, kwater. Pobyt wojsk szwedzkich w Elblągu w latach 1703 - 1710 kosztował miasto łącznie 479 693 talary.

Olsztyn:
Historia Olsztyna Hugo Bonk

"Jeszcze więcej nieszczęść niż dwie wojny ze Szwecją przyniosła Olsztynowi trzecia, wojna północna (1700-1721). [...] rozpoczęła się więc woja domowa, która częściowo toczyła się na Warmii, gdzie wojska litewskie walczyły przeciwko saksońskim. [...] Na terenach biskupstwa pełno było wojsk saksońskich, a kraj znów wyzyskiwały nieustające kontrybucje. [...]
Karol XII okazał się godnym następcą swojego poprzednika Gustawa Adolfa - szybko zmusił Duńczyków do pokoju, potem pokonał Rosjan pod Narwą (Estonia). W 1703 roku najechał Warmię. Także król August, który miał jedynie wojska saksońskie, wysłał na Warmię cztery regimenty, przez co dostała się ona znów w dwa ognie, a najbardziej zagrożony był przy tym Olsztyn. Na kraj nałożono kolejne kontrybucje, miesięcznie 27 guldenów od każdego łana, ponadto od duchownych żądano połowy ich pozostałych przychodów, a do tego jeszcze wprowadzono pogłówne. Biskup [Andrzej Chryzostom] Załuski wydał rozkaz aby zastawić przedmioty kościelne za odpowiednią kwotę w celu zapłacenia należności.  

Mały przerywnik: jeśli ktoś chciałby wystosować oficjalny list do powyższego biskupa, to musiałby użyć następujących "danych" biskupa:
Andreas Chrysostomus, Comes in Zaluskie (Załuski) Dei et Apostolicae Sedis Gratia Episkopus Varmiensis et Sambiensis, sacri Romani  Imerii Princeps, Terrarum Prussiae Praeses, Supremus Requi Cancellarius   uff

W październiku kanonik Nicz zapłacił Szwecji 50 tys. guldenów, ale szwedzki generał [Gustaw Otto] Snenbock [Steinbock] zażądał jeszcze 75 tys. guldenów [...]
Kraj został nie tylko spustoszony, ale i zubożony o ponad 100 wsi. [sic] Taki stan trwał nadal po wycofaniu się [głównych sił] Szwedów. Musiano utrzymywać nie tylko pozostałych Szwedów, ale i uregulować opłaty dla armii szwedzkiej i Polaków. [...]
Olsztyn ucierpiał w tej wojnie szczególnie mocno. Już w 1702 roku [mieszczanie] skarżyli się kapitule, że nie udało się zebrać ustalonych kontrybucji dla wojsk saksońskich, wskutek czego administrator otrzymał pozwolenie, aby udzielić miastu nieoprocentowanej pożyczki. W kolejnym roku kapituła zrezygnowała ze swoich wpływów ze zboża z komornictwa olsztyńskiego i przekazała je potrzebującym. Szwedzi ciągle domagali się od miasta kolejnych kontrybucji. W roku 1705 Olsztyn miał 27 tys. talarów długu z powodu nieopłaconych kontrybucji, a na nieszczęście w czerwcu 1708 roku doszło do pożaru, spowodowanego niedbalstwem szwedzkich żołnierzy. Spaliła się niemal połowa miasta, w tym Wysoka Brama.
To całkowicie ogołocone, a w dodatku spalone miasto dotknęło wówczas jeszcze gorsze nieszczęście, a mianowicie dżuma.